Znowu widzę pułkownika B. — olbrzymia kupa płynnych świń wylała mu się z lewego oka, które zniekształciło się przy tym w sposób potworny. Scena teatralna — na niej potwory sztuczne. Ohydny świnio ryj w zielonej konfederatce z piórkiem. (Witkacy, Peyotl)
Kanał RSS neurogroove

w ucieczce przed śmiercią…

detale

Substancja wiodąca:
Dawkowanie:
120 g świeżych grzybów, zażyte w dwóch porcjach
Rodzaj przeżycia:
Set&Setting:
Pusty dom, spokój, dieta warzywno-ryżowa. Stan psychiczny - zły, wcześniejsze myśli samobójcze.
Wiek:
23 lat
Doświadczenie:
Marihuana

w ucieczce przed śmiercią…

W ucieczce przed śmiercią…

Minął ponad rok od mojego pierwszego razu z grzybami. Wiele stron można by napisać o zmianach, które zaszły przez ten czas, wszystko można jednak podsumować w jednym zdaniu: zostałem uleczony i znalazłem wreszcie właściwą drogę… Przejdźmy jednak do rzeczy.

Nim wziąłem grzyby znajdowałem się w strasznym stanie. Wiele złych rzeczy skulminowało się w poprzedzającym doświadczenie roku, doprowadzając mnie do kompletnej dewastacji psychicznej.  Z ważniejszych należałoby wymienić zdradę drugiej połówki po wieloletnim związku, opuszczenie przez fałszywych przyjaciół, utrata pracy, którą kochałem, samobójstwo starego przyjaciela i upadek wyznawanych przeze mnie wartości. Straciłem wszystkie życiowe cele, a wieloletni wysiłek, który włożyłem w to aby znaleźć się tam gdzie byłem okazał się być wysiłkiem na marne. Straciłem wiarę w Boga, która wcześniej była dla mnie sporym oparciem.  Chwilowo – nie widziałem dla siebie żadnej przyszłości. Około dwa miesiące przed doświadczeniem zacząłem chlać na umór. Nie było dnia żebym nie zapijał się do nieprzytomności - robiłem wszystko, aby tylko nie czuć ciągłego bólu. Nie chcąc aby inni widzieli mnie w takim stanie – odciąłem się od rodziny i wszelkich kontaktów i pierwszy raz w życiu naprawdę zostałem sam (A raczej – zostałem sam oficjalnie. Kontakty z nimi utrzymywałem raczej dla formalności). Niezbyt dobrze pamiętam tamten okres, wiem, że na stałe zasłoniłem okna kocem, atmosfera ciemności bardziej mi odpowiadała (przez jakieś dwa miesiące właściwie nie widziałem Słońca).  Codziennie po przebudzeniu czytałem wtedy historie z niemieckich obozów koncentracyjnych czy z sowieckich gułagów, pociągał mnie tamten mrok i pozwalał mi uzasadnić rosnącą nienawiść do świata…  (Nienawiść i pogarda do siebie utrzymywały się od zawsze na stałym poziomie). Była jeszcze jedna rzecz, dająca mi uzasadnienie do całej tej nienawiści – jestem ofiarą wykorzystywania seksualnego. Przez prawie trzy lata życia, regularnie byłem wykorzystywany przez członka dalszej rodziny. Łącznie zebrało się ponad sto dwadzieścia razy… Czułem przez to straszną nienawiść, pogardę do siebie, jednak  przez lata jakoś udało mi się z tym poradzić, byłem w stanie funkcjonować a nawet byłem zdolny do szczęścia. Przekonywałem siebie, że jestem dość silny, by nad tym przejść, że są rzeczy, które musze osiągnąć aby nie zmarnować tamtego cierpienia. „Im niżej zaczynasz, tym większe będzie twoje zwycięstwo, kiedy staniesz na szczycie” – ta myśl motywowała mnie i budowała na duchu. Mimo ukrytego w tle stałego bólu, wszystko było relatywnie w porządku.  Niestety, miniony rok zmiażdżył mnie… Nie byłem już w stanie dłużej tego znosić. Pijąc, codziennie myślałem o śmierci, zdaje się że cały mrok, którym się otoczyłem był przygotowaniem do smutnej końcówki. Zdziwilibyście się jak trudno jest się zebrać do samobójstwa… 

Tak więc, powoli stawałem się gotowy na śmierć. Została jeszcze tylko jedna rzecz, której chciałem spróbować. Czytałem sporo o psychodelikach, o śmierci ego, o tym że możliwa jest rekonstrukcja całej osobowości.. Zobaczyłem w tym jakąś nadzieję na nowego siebie. Stwierdziłem, że nie szkodzi spróbować. Byłem nowy w temacie, czułem więc pewną obawę, że mogę w trakcie zwariować, jednak nie miało to znaczenia. W razie czego będę szedł dalej z planem i po prostu zakończę życie. Nie mam już nic do stracenia…

Zamówiłem grow kit, odmiana Golden Teacher. Po jakimś czasie grzyby zaczęły wyrastać, zbliżał się czas zbioru. Kiedy rosły wciąż nie byłem pewny, jednak nadszedł dzień kiedy poczułem, że TO WŁAŚNIE DZIŚ. Ciężko opisać to uczucie, to było jakby wezwanie, w jednym momencie wiedziałem, że muszę to zrobić dziś. (Co ważne – przez ostatni tydzień trzymałem dietę warzywno-ryżową, wiedziałem, że jakoś niedługo nastąpi spożycie). Kiedy nadszedł wieczór wyrwałem i odważyłem 60g świeżych grzybów. Pokroiłem je drobno i zalałem wrzątkiem w termosie, po trzydziestu minutach uznałem że są gotowe. Przelałem je do kubka, poczekałem aż się trochę ochłodzą, po czym wypiłem napar i przeżułem kawałki. O dziwo – smak był całkiem niezły ;)

Przez około czterdzieści pięć minut nie działo się nic. Siedziałem w pokoju, starałem się zachować spokój, słuchałem muzyki. Zacząłem wewnętrzny monolog do grzybów, mówiąc, że oddaję się im w pełni i że moje życie jest teraz w ich rękach, mogą ze mną robić co chcą.  W pewnym momencie poczułem, że się zaczyna. Pierwszym objawem było dość specyficzne uczucie w klatce piersiowej, coś jakby motylki, tylko wyżej. Wyszedłem wtedy na zewnątrz aby zapalić, i zauważyłem dziwną rzecz – liście na drzewie układały się w jakiś fraktal, z rombami tworzącymi regularne, koliste struktury, coś w stylu płaszczyzny Penrose’a. Struktura ciągle transformowała się wraz z ruchami liści, ogólny schemat pozostawał jednak niezmieniony. Kiedy wróciłem do domu, przy zgaszonym świetle zacząłem dostrzegać coś jakby zarysy kolorowych, hiperbolicznych linii rozłożonych w powietrzu. Poczułem też dziwny spokój, jakbym znalazł się w swoim naturalnym stanie – zniknął cały ból, niepokój, które były we mnie od lat. CO ZA ULGA!!!  Zauważyłem, że moje błony śluzowe stały się znacznie bardziej wilgotne – miałem więcej śliny, zaczął się katar, a w gardle czułem uścisk podobny do tego, który czuje się przy płaczu. Zacząłem płakać… Czułem wdzięczność za obecny moment, poczułem wreszcie jak to jest żyć bez bólu... Z czasem wizuale zaczęły nabierać na sile. Nie tylko kolorowe linie, ale cały, przestrzenny fraktal rozlegał się przed moimi oczami. Przypominał trochę kalejdoskopowy obrazek, wyglądał jaki nieskończony, okrągły tunel,  z kalejdoskopowymi ścianami i ciemnym centrum.  W głowie kotliło mi się mnóstwo myśli, głównie o wyzwoleniu, uleczeniu… Uświadomiłem sobie, że są jeszcze osoby, które kocham, którym mógłbym zaufać. Że nie jestem sam, i że jest nadzieja. Pojęcie bólu w tamtym momencie wydawało się nieistotne. Utracona kariera, dziewczyna, znajomi? Nie grało to roli, zobaczyłem bowiem nowe drogi na przyszłość. Drogi, gdzie nie będę niczyim niewolnikiem, drogi, w których jestem panem i w których ja mam moc sprawczą. Zrozumiałem że moje dawne wartości były zakłamane, i że muszę zacząć działać niezależnie. Poczułem, że wyrywam się wreszcie z klatki otoczenia, że absurdalne oczekiwania, kaprysy innych nie mają znaczenia. Mogę wreszcie zacząć prawdziwie żyć… Takie i podobne  myśli przewinęło się wtedy przeze mnie. Ogólnie, zrozumiałem, że rzeczywistość niesie w sobie nadzieję i światło i poczułem w sobie ogromną siłę do pokonywania wszelkich barier. W pewnym momencie przyszła mi ochota na przechadzkę. W okolicy rośnie spory las, wydawał się wtedy idealny na odprężenie. Wyruszyłem więc w drogę, wszedłem w ciemność… Było cudownie, las był magiczny, przesycony niesamowitością. Było w nim coś mistycznego, jakaś pierwotna boskość i doskonałość. Nie wiem jak znajdywałem wtedy drogę, fraktale cały czas przewijały mi się przed oczami, właściwie wszystko było wielkim fraktalem… W każdym razie wszedłem na jakąś dziką ścieżkę. Wszędzie wokół siebie czułem obecność. Obecność drzew, obecność traw, wszystkich roślin i zwierząt. Wokół mnie były duchy, w szumach słyszałem szepty. Las żył, miał swoją wolę i siłę i wpuścił mnie bym podziwiał jego piękno. Mam wrażenie, że znalazłem się wtedy bardziej w swojej myśli niż w świecie fizycznym.

   (Tu mała dygresja – kolorowe, fraktalne wizuale cały czas były widoczne, nie poświęcałem im jednak większej uwagi. Wizualna strona tripu była dla mnie nieistotna, to co naprawdę się liczy to przestrzeń, w której znajduje się umysł. Nie wiem jak jest u innych, mi grzyby pozwoliły całkowicie zanurzyć się we własnych myślach, wszystkie rzeczy o których myślałem przybierały dla mnie formę obrazów, czy nawet całych rzeczywistości, po których mogłem wędrować, i które mogłem eksplorować. Wszelkie idee, koncepty, uczucia – przybierały formę wizualną, co dla mnie jest dość niezwykłe, na co dzień myślę raczej w formie słów niż obrazów. Myślę, że to jest właśnie stan, który ludzie opisują jako zobaczenie dodatkowego wymiaru – wędrujesz w tych dodatkowych, magicznych rzeczywistościach, często w wielu naraz, nie tracąc jednak widoku na „normalny” świat. Po prostu – codzienność wydaje się płaska i płytka. Długo szukałem jakiejś analogii aby opisać ten stan, jednak ciężko mi to przychodzi. Najlepsze, na co wpadłem to porównanie do odbicia w szybie. Nieraz, gdy jest ciemno, gdy jedziesz autobusem, to w szybie odbija się wnętrze pojazdu. Możesz zobaczyć co jest w środku, kto siedzi obok ciebie, jednak cały czas widzisz prawdziwy, trójwymiarowy świat poza szybą. Właśnie magiczna rzeczywistość psychodelików jest tym realnym, trójwymiarowym światem, zwykły świat jest znacznie mniejszy, mniej wyraźny, uboższy niż prawda, kryjąca się za szybką).

   Drzewa zaczęły wyglądać jak nieskończone kolumny sięgające nieba, przerwy między nimi wyglądały jak podziemne hale wyryte ze szmaragdu. Z fioletowego nieba sączyło się zielone światło, sprawiając, że byłem widoczny dla wszelkich obecnych tu istot. Idąc ścieżką przestałem rozumieć pojęcie czasu, było tylko Zawsze, z każdą sekundą tworzącą osobną wieczność. Ja akurat znalazłem się w siódmym dniu stworzenia. Byłem pierwszym człowiekiem chodzącym po powierzchni Ziemi, poznającym nowy świat. Czułem się nowym ojcem i  opiekunem tego nowego świata. Kochałem go i pragnąłem jego dobra.  Las mówił do mnie, zapraszał mnie, wskazywał mi gdzie mam iść. Gdzieś z otoczenia otrzymałem myśl, że ścieżka należy do mnie, mogę tu rządzić i gospodarować, jednak to, co poza nią jest obcym rewirem. Nie powinienem tam wkraczać, bo naruszę wtedy jego dziewiczą świętość i las stanie mi się wrogi. Było w tej myśli ostrzeżenie, toteż grzecznie poszedłem do wyjścia… Po powrocie do domu położyłem się na łóżku. Minęła dopiero godzina… Leżąc, czułem rosnące podniecenie zabrałem się więc do rękodzieła… Trwało to około godzinę, i było niesamowite. Był to pierwszy akt seksualny w życiu, w którym z tyłu głowy nie miałem dawnych gwałtów. Był oczyszczający i doskonały, zrozumiałem niezwykłe piękno seksu. Czułem, że zostałem wyleczony, że coś we mnie się odblokowało. Moja seksualność została zrestartowana, i teraz mogłem w pełni cieszyć się każdym stosunkiem w przyszłości…

Przeżyte do tej pory doświadczenia byłyby wystarczające, by uczynić ten trip najważniejszym momentem w życiu. Uleczenie seksualności, dostrzeżenie nowych dróg życia, wyzwolenie od  bólu, uniezależnienie się od ludzi.. Byłem nowym człowiekiem! Wiele miałem powodów do wdzięczności, jednak postanowiłem, że pójdę dalej. Zapłakany podziękowałem grzybom za wyleczenie, i powiedziałem, że jestem gotowy na więcej. Chciałem wtedy poznać ciemną stronę siebie, chciałem zawalczyć ze strachem i mrokiem, które się we mnie kryły. Bez tego podróż nie byłaby pełna.  Poprosiłem o wsparcie i pokazanie mi wszystkiego co się we mnie kryje… Z wewnętrznego dialogu, który przeprowadziłem zrozumiałem, że muszę wziąć więcej. Podszedłem więc do grow kita, i wyrwałem około półtora raza więcej grzybów, niż zjadłem wcześniej. Nie wiem, ile było tego dokładnie, jednak bez wątpienia więcej… Spożyłem je i poczekałem trochę. W międzyczasie odnalazłem jakąś mroczną, depresyjną playlistę i wyruszyłem ponownie w drogę. (Szczególnie zapadł mi w pamięć kawałek „Taste of Blood” z filmu „Only lovers left alive”. Idealna nuta na mroczne tripy). Znów udałem się do lasu, teraz jednak było inaczej. Ciemność była straszna… Wiedziałem, że jeżeli teraz się rozmyślę to strach przejmie rzeczywistość, musiałem iść na przód. Wybrałem więc najciemniejszą ścieżkę i szedłem… W pewnym momencie potknąłem się o korzeń i uszkodziłem stopę, każdy krok sprawiał mi mnóstwo bólu, ledwo byłem w stanie chodzić. Musiałem jednak iść dalej, o to tu przecież chodziło.

Zaczęła się mroczna część tripu. Pogrążyłem się w cierpieniu. Nie takim zwyczajnym, nie w starym codziennym cierpieniu, lecz w nieskończonym, transcendentalnym bólu. Zacząłem sobie przypominać wszystkie wyparte lub zapomniane wspomnienia, każdą złą rzecz jaka mnie spotkała w życiu. Wszystko to było teraz, żyłem naraz w każdym bólu życia dostrzegając wszystko z najdrobniejszymi szczegółami. Przypomniały mi się wspomnienia z okresu kiedy miałem cztery-pięć lat, przypomniało mi się wszystkie sto dwadzieścia gwałtów, przypomniały mi się wszystkie krzyki, oskarżenia, upokorzenia jakie mnie kiedykolwiek spotkały. Wszystko – na raz. Trwało to całą drogę przez las, jednak coś we mnie (Duch opiekuńczy? Duch grzybów? Bóg?) sprawiło, że nie złamałem się. Byłem uleczony i byłem silny, ubrałem się więc w osobowość silnego człowieka i jakoś to przetrwałem. Zaakceptowałem ten ból, wiedziałem bowiem, że jest na moją miarę. Jestem w stanie znieść znacznie więcej, pokaż mi więc co potrafię! Zdecydowałem czego mi trzeba – muszę zmierzyć się ze śmiercią. Postanowiłem skierować się w stronę torów. Po drodze spotkałem pijaka śpiącego na przystanku – i poczułem do niego ogromną miłość, widziałem w nim piękno, które noszą w sobie wszyscy ludzie. W myślach powiedziałem mu, że go kocham, obudził się w przerażeniu, odszedłem więc. W końcu dotarłem... W głowie cały czas wisiała dawna decyzja – chcę żyć, czy nie? Teraz jestem w stanie wszystko na trzeźwo rozważyć.  (W gruncie rzeczy – nieskończenie bardziej trzeźwo, niż przed grzybami. Mój umysł wreszcie odblokował się z trwającego lata otępienia). Dość miałem pół-środków, dość miałem pół-życia. Albo będę żył zgodnie z własną wolą, albo w zgodzie z sobą umrę. Nie ma już ucieczki, nie ma strachu, nie ma bólu. Jest tylko czysta, świadoma decyzja… Mówiłem wcześniej, że pojęcie czasu zanikło, byłem w wiecznym Zawsze. Teraz, stojąc przed torami zobaczyłem bardzo daleką przeszłość. Byłem duszą jeszcze przed swoimi narodzinami. Błądziłem w wieczności i pustce jako wolna świadomość. Byłem wszędzie, miałem wiedzę absolutną, miałem boskość. Mogłem podziwiać każdy element stworzenia, jednak nie byłem w stanie działać. Byłem biernym obserwatorem podziwiającym Boga i przez nieskończoność czasu czekałem by znaleźć się tutaj, by osobiście wprowadzić własne poprawki. Mam tylko jeden krótki moment by coś zmienić, nie mogę tego stracić. Wybrałem życie. Pociąg przejechał, a ja wybrałem się w drogę powrotną.

(W tym momencie muszę dodać, że ciężko jest choć trochę przybliżyć stan w którym się znajdowałem. Trip już dawno znalazł się w strefie poza językiem, a ja staram się skupić jedynie na wewnętrznej stronie przeżyć).

Czułem zwycięstwo i ogromną radość. Byłem gotowy na życie. Gdyby tylko ową radość udało się utrzymać na dłużej… Nie udało się jednak. Każdy krok wyznaczał kolejny etap rozpadu osobowości. Na początku zapomniałem co to znaczy „Ja”. Czym jestem? Czy jestem w ogóle? Zatraciłem poczucie człowieczeństwa i mimo usilnych prób  - nie potrafiłem sobie przypomnieć jak to jest być człowiekiem. Nie wiem czym byłem, samo stwierdzenie „coś” zdawało się nie pasować… Nie byłem niczym, czy może – byłem wszystkim. Zapomniałem czym są ludzie, wszystkie ich konflikty, problemy – wydawały mi się śmieszne, marginalnie nieistotne. Z czasem zniknęły też emocje - pojęcia strachu, radości, bólu, gniewu – wydawały się sztuczne, były produktami wygenerowanego przez umysł programu, mającymi zapewnić odpowiednie reakcje w sytuacjach społecznych. Nie miały w sobie żadnej prawdy i były bez znaczenia. Nie byłem w stanie przeżywać NIC, dostałem się do rdzenia prawdy i pozbyłem się wszelkich iluzji. Zrozumiałem, że nic nie jest w stanie mi zagrozić, więc postanowiłem zabawić się strachem. Moje słowo stawało się ciałem, mogłem stworzyć wszystko co tylko bym zechciał. Postanowiłem więc stworzyć robaki – oto typowy, schizofreniczny koszmar, chcę zobaczyć jak to jest. Zaczęły wychodzić z kamieni i płyt chodnikowych, oblazły mnie, zaczęły mi wchodzić pod skórę… Było ich wszędzie pełno, biegały zostawiając po sobie powidoki, wiły się na mnie i w moim gnijącym ciele. Patrzyłem na nie i śmiałem się. Byłem w stanie stworzyć wszystko, każdy koszmar, każdy rodzaj strachu, jednak stałem się na niego odporny, był zewnętrzny. Ja byłem jego panem. W trakcie tych zabaw ułożyłem sobie mantrę, która potem długo powtarzałem, leciała jakoś tak: „Stary demon nie bał się niczego. Znał wszystkie oblicza strachu, ale był ich panem. Gdy chciał, wypuszczał strach na łowy, by pożerał wszystko, co było zdolne uciekać. Strachy rosły, zdobywały siłę, stawały się nieraz przerażeniem. Patrząc na ich wzrost stary demon uśmiechał się – były jego arcydziełami.  Myśląc je – stwarzał je na nowo i doskonalił, a po osiągnięciu perfekcji odkładał je na półkę by czekały na niewolników, których miał nimi spętać… Stary demon nie bał się niczego. Znał swój czas i koniec i nie było niczego co mogłoby go zaskoczyć…”

Ja byłem tym starym demonem, rozumiałem to. Bardzo starą, potężną istotą. Byłem potężny, nieskończony, groźny. Stałem się bożkiem, nietzscheańskim nadczłowiekiem. Gołą wolą, beż żadnego „ja”. Spotkałem jakąś kobietę, przez chwilkę patrzyliśmy sobie głęboko w oczy. Byłem w stanie odczytać wszystkie emocje, które przez nią przechodziły. Widziałem jej zdziwienie, potem strach… Być może wyczuła, że w tym momencie byłbym w stanie zamordować każdego, kto (metaforycznie) stanąłby mi na drodze. Szedłem dalej. Mijałem jakieś podwórze z psami. Nie wiem,  czy to wpływ psychodelików – ale oszalały na mój widok. Chodziłem tamtędy wiele razy, ale po raz pierwszy tak się zachowywały – rzucały się na płot, wściekle szczekały, biegały w jakiejś furii. Przypuszczam, że mogą wyczuć odmienne stany świadomości.

W dalszej drodze minąłem kościół. Przypomniała mi się moja  utracona wiara, Bóg, Jezus Chrystus. Przeniosłem się na Golgotę, w moment ukrzyżowania… Widziałem niebo, pustą górę i krzyż. Zobaczyłem Jego śmierć… Zaskoczył mnie ten moment. Spodziewałem się poczuć tragedię, lecz był to moment absolutnego zwycięstwa. Dopełniło się – zło właśnie zostało pokonane, ostatnia potrzebna ofiara została właśnie dokonana. Poczułem to jako moment absolutnego triumfu nad złem, moment ostatecznego rozsądzenia. Zrozumiałem konieczność tej  ofiary i poczułem za nią ogromną wdzięczność. W tamtym momencie ślubowałem, że odnowię swoją wiarę, że ponownie wrócę do Boga. Nie wiem czy przez Kościół, czy inną drogą, jednak znów stanę się wierzącym…

Szedłem dalej, akurat włączyła się szamańska medytacja.  Głos szamana przeniósł mnie w kolejne miejsce. Byłem w amazońskiej dżungli, trwała ciemna noc. Stary Indianin siedział przy ognisku i śpiewał. Był pomarszczony, spocony, jego skóra w świetle ognia przybrała kolor miedzi. Wyczuwało się jego moc, czułem, że jest potężnym szamanem. Nie umiem wyjaśnić jak, ale zrozumiałem przekaz jego pomrukiwania – wzywał demona aby z nim porozmawiać, potrzebował pomocy aby kogoś wyleczyć.... Ja byłem tym demonem, krążyłem wokół niego wśród drzew wysłuchując co miał do powiedzenia. Ciekawił mnie, przyciągał mnie jego ogień, nie mogłem się oderwać od jego gardłowej muzyki.. Nie pamiętam co było dalej, nie wiem czy doszło do uleczenia… Kolejny zapamiętany przeze mnie fragment tripu miał miejsce już znacznie bliżej domu. Spojrzałem w górę i zobaczyłem rzekę rozpościerającą się na całe niebo. To moja dusza płynęła przez kosmos niosąc w sobie wiedzę i dziedzictwo wszystkich przeszłych pokoleń. Widziałem jak jej powierzchnia falowała, fale natomiast przemieniały się w twarze przodków. Widziałem ich wszystkich, aż do czasów prehistorycznych. Widziałem tam sylwetki zwierząt coraz mniejszych i prymitywniejszych aż do prabakterii z której zrodziło się życie. Zobaczyłem tam całą linię życia we wszystkich szczegółach, sięgającą aż do mnie, i ze mnie się wyłaniającą. Byłem Całością, całą historią, wszelkim życiem. Niezmierzona rzeczywistość, czas i przestrzeń uległy integracji po to, bym mógł się narodzić. Byłem dzieckiem całego wszechświata, i cały wszechświat w sobie nosiłem. Byłem nieskończony i wieczny. Byłem boski…

W końcu jakoś dotarłem do domu. Było jeszcze ciemno, położyłem się w łóżku, zamknąłem oczy. Trip osiągnął tu maksymalną siłę. Nie jestem w stanie choćby przybliżyć co wtedy przeżyłem. Całe moje widzenie objął kolorowy fraktal o trójkątnej symetrii. Wszystko płynęło, wirowało, wychodziło z centralnego punktu – źródła. Byłem zmiażdżony potęgą i świętością tego co widzę. Gdybym miał ująć to w słowie – to powiedziałbym, że patrzyło na mnie oko Boga. Nie wiem co działo się potem… Pamiętam jedynie poczucie świętości i potęgi tak wielkich, że dłuższe patrzenie na nie byłoby zabójcze. Przypuszczam, że gdyby ten stan trwał dłużej to oszalałbym,  istnieją świętości, których oczy śmiertelników nie są godne… W końcu ta faza minęła. Po prostu, w pewnym momencie nagle poczułem, że jest normalnie.  Wyszedłem na zewnątrz aby zapalić papierosa, i wszystko wydawało mi się inne. Kolory były żywsze, drzewa bardziej trójwymiarowe, niebo bardziej niebieskie a kwiaty bardziej pachnące… Jakbym pierwszy raz patrzył na wszystko… Całość trwała łącznie 8 godzin. Potem jeszcze kilka razy zażywałem grzyby aby dowiedzieć się więcej o sobie. Zdarzyło mi się jeszcze kilka wielkich i doniosłych tripów, jednak w końcu postanowiłem zrobić sobie przerwę – sporo czasu zajmie mi zasymilowanie i przetworzenie otrzymanej wiedzy. Ostatni raz zażyłem grzyby jakieś dziesięć miesięcy temu – gdy będę gotowy i godny, na nowo rozpocznę swoją psychodeliczną podróż.

Podsumowanie:

Od tego czasu moje życie uległo ogromnej zmianie. Zacząłem pracę nad sobą i wprowadziłem zdrowe nawyki. Przestałem pić (właściwie – od razu) i pracuję nad tym aby rzucić palenie. Znikła depresja i myśli samobójcze. Seks przestał być dla mnie problemem i potrafię się nim w pełni cieszyć. Zabrałem się poważnie za swoje życiowe cele i robię wszystko co w mojej mocy, by je osiągnąć. Na drodze samorozwoju znalazłem w sobie wiele rzeczy, które wymagają naprawy – i z mniejszym lub większym skutkiem stopniowo je poprawiam. Długa droga przede mną, mam jednak wiele lat, nie stresuję się… Zauważyłem, ze znacznie łatwiej mi teraz odnaleźć się w sytuacjach społecznych – nie ma dawnego strachu przed ludźmi, rozmowy przychodzą mi bez problemów. Pracuję nad asertywnością – i widzę poprawę. Mam wrażenie, że ten pierwszy trip – najsilniejszy jakiego kiedykolwiek doświadczyłem – pozwolił mi zrestartować osobowość. (Bardzo ważne było w tym dostrzeżenie czym jestem jako człowiek.  Jestem istotą boską i nieskończoną, a sam fakt, że nosze w sobie obraz Boga – czyni mnie czymś więcej niż tylko zlepkiem atomów…) Dawne wykorzystywanie seksualne, kiedyś stanowiące źródło ciągłego bólu – teraz stało się tylko wspomnieniem, nieprzyjemnym, jednak nie mającym już wpływu na obecne życie. Zapomniałem o tym wcześniej napisać – w pewnym momencie tripu miałem wrażenie, jakbym wreszcie, po dwudziestu latach wydostał się z klatki. Jakbym po raz pierwszy doświadczył wolności. I rzeczywiście tak jest. Od roku jestem wolnym człowiekiem. Wszystko zmierza w dobrą stronę…

Substancja wiodąca: 
Rodzaj przeżycia: 
Wiek: 
23 lat
Set and setting: 
Pusty dom, spokój, dieta warzywno-ryżowa. Stan psychiczny - zły, wcześniejsze myśli samobójcze.
Ocena: 
Doświadczenie: 
Marihuana
Dawkowanie: 
120 g świeżych grzybów, zażyte w dwóch porcjach

Odpowiedzi

Coś pięknego. W zasadzie to nawet nie wiem co powiedzieć - piszę dlatego, że nie godzi się, by takie świadectwo pozostało bez komentarza. Gratuluję wspaniałych przeżyć i zazdroszczę uzdrowienia. Wiele bym dał by coś takiego stało się i moim udziałem.

Zawartość serwisu NeuroGroove jest dostępna na licencji CC BY-SA 4.0. Więcej informacji: Hyperreal:Prawa_autorskie
© hyperreal.info 1996-2024
design: Metta Media