gribber style, czyli pierwsze grzybienie
detale
raporty tolek
gribber style, czyli pierwsze grzybienie
podobne
S&S: koniec października 2009r., las na przedmieściach, pogoda raczej pochmurna, nastawienie? Ciekawość i podekscytowanie
Wiek: ja 16 lat, towarzysz 17
Doświadczenie: Moje - mj nałogowo na chwilę obecną, haszysz, dxm, kodeina;
Towarzysza - mj również nałogowo, haszysz, lsd, szałwia.
Ilość: po 25 łysiczek, ja 65kg/180cm, towarzysz 75kg/188cm
Czas: 13:30 + 20:00
Był to pierwszy trip grzybowy, także bądźcie wyrozumiali.
PROLOGOS
Szary, zwykły dzień, ja świeżo po szkole, K. bez lekcji w tym dniu. Udajemy się do P. po giecika mj, po czym siedząc na barierce przed szkołą konsumujemy kanapki z łysiczkami, na zegarku godzina 13:40. Ruszamy do domu K., około 25 minut drogi, mniej więcej po 20 minutach zaczynam odczuwać pierwsze efekty - euforia. Dochodząc do domu K. w nogach czułem już coś pomiędzy mrowieniem a łaskotaniem, co powodowało lekkie się ich uginanie, do tego dochodziło jakieś dziwne uczucie w klatce piersiowej. Weszliśmy do domu, udałem się do toalety na posiedzenie, a K. zaczął kręcić pierwszego bata, łysiczki już się ładowały - ociężałość głowy, za to lekkość rąk i nóg, niekontrolowane wydawanie dźwięków, wszystko to podczas siedzenia na kiblu.
Wyszliśmy z domu, oboje odczuwaliśmy już dość mocne efekty, przeszliśmy 100m, weszliśmy do lasu i...
PARODOS
Kolory. Od razu po wejściu do lasu kolory nas zachwyciły - przepiękne odcienie żółci, zieleni, czy pomarańczu. Ochoczo dreptaliśmy dalej, ja opowiadałem K. trip raport z H o pływaniu w pianie. K. zachwycał się kolorami ponad głową, mnie na samym początku jakoś bardziej interesowało to, co znajduje się na ziemi. Szliśmy oczarowani widokami, weszliśmy pod górkę (ciężka misja to była) i usiedliśmy na powalonej brzozie. Dookoła nas pełno było kolorów, gdzie nie spojrzeliśmy wszystko nas zachwycało. Niżej, przy naszych nogach były krzaczki jagód, zacząłem sobie wyobrażać jak te krzaczki by wyglądały, gdybym był wielkości żołędzia. Odpaliliśmy jointa, trochę się pośmialiśmy, powczuwaliśmy w fakturę brzozy, na której siedzieliśmy i ruszyliśmy dalej. Naszym celem było źródełko z wodą pitną, ponieważ nasza była na wykończeniu.
EPEISODION
Od tamtej chwili dość mało rozmawiałem z K., szedłem raczej za nim, obydwoje oddzielnie podziwialiśmy naturę, co chwilę przystając, rozdziawiając usta i mówiąc "jaaaaaaaaaaaaaaaa". Wszystko na co patrzyłem było piękne, czułem prawdziwą integrację z naturą, jakbym był częścią tego lasu. Obydwaj mieliśmy wrażenie, jakbyśmy to, co widzimy odczuwali całym ciałem - coś w rodzaju spazmów, K. mówił, że czuje się jakby miał się zaraz spuścić. Wyszliśmy z lasu na polankę, obok której były pola uprawne. Zamarliśmy.
Pola były pokryte przeróżnymi barwami zieleni, np seledynowe, czy też bardzo soczyście zielone, a dookoła pól pełno wielobarwnych drzew. Ruszyliśmy przed siebie i odnaleźliśmy dróżkę między polami, K. szedł i tańczył w rytm wymyślonej przez siebie muzyki. Było bardzo wilgotno, w związku z czym na butach miałem pełno błota, co raczej niezbyt mnie cieszyło. Przeszliśmy przez pola uprawne i znaleźliśmy się z powrotem w lesie. Przystając co chwilę przy jakichś drzewkach, roślinach wokół mokradła czy innych duperelach doszliśmy do źródełka, gdzie spotkaliśmy dwie starsze panie, K. nawiązał rozmowę (być może niedokładnie przełożona)
(K)-Dzień dobry!
(Pani)-Dzień dobry.
(K)-Przyszły panie po wodę? Dobra woda tutaj jest.
(P)-Nie, my na spacer z pieskami, jak tam chłopcy, byliście na grzybach?
-O taak, byliśmy.
(P)-I co, spotkaliście jakiegoś?
-Grzyba??
Nie wytrzymałem, czym prędzej wszedłem w las, żeby móc się zacząć śmiać. Zbieg okoliczności, czy babuszki wtajemniczone - nie wiem, w każdym razie bardzo mnie to śmieszyło. Woda była niesamowita, bardzo zimna, ale niesamowicie orzeźwiała, miałem trochę problemy z przełykaniem. Wchodzimy w las i siadamy na skale, K. siada niechętnie, ale musiałem odpocząć. Namawiam K. na spalenie kolejnego jointa, w międzyczasie odchylam głowę do góry i z rozdziawioną szczęką patrzę się na korony drzew. Godzina 15:02.
EPEISODION II
Spaliliśmy jointa i ruszyliśmy przed siebie, bez konkretnego celu, byleby podróżować. Od tamtego momentu każde przejście z polanki na inną, sprawiało wrażenie przemieszczania się między różnymi światami. Każda polanka prezentowała inne zestawienie kolorów, jedne wyglądały bardzo "toksycznie" inne łagodnie, przyjemnie. Trawa wzdłuż drogi, którą szliśmy niezmiennie sprawiała wrażenie w/w "toksyczności" - połączenie zimnej, ale nasyconej zieleni, żółci i czerni wyglądało nieziemsko. Poza tym zbierała się już powoli rosa, która gdy osadzała się na trawie wyglądała jak... pianka! K. uznał, że chyba rozumie o co chodziło w tr, który mu opisałem. Gdy patrzyliśmy na (chyba) brzozy w oddali, ich liście układały się w barwy red/gold/green, niesamowicie śmieszne, powtarzało się to chyba na prawie każdej polance. Przemierzając te różne światy pogłębiało się u mnie poczucie jedności z naturą - do tego stopnia, że w pewnym momencie podszedłem do soczyście zielonego krzaczka i ugryzłem kawałek. Niesmaczny, nie polecam, w dotyku natomiast był bardzo fajny. Idąc dalej zatrzymałem się przy jakichś drzewkach bez liści, z których gałązek zwisały dość duże krople wody, wyglądało to tak pięknie, że znów skusiłem się posmakować natury. To z kolei już było całkiem niezłe, stałem przy drzewkach z wybałuszonymi oczami i żułem gałązkę (potem ją odgryzłem i żułem przez chwilę). Szliśmy dalej, gdzieś tam po drodze przestraszyła nas sarna, weszliśmy w dróżkę wygniecioną w krzakach przez samochód. Owe krzaki były w sumie koloru fioletowo/bordowo/buraczkowego, fantastycznie się po nich ślizgało. Po chwili zbliżyliśmy się do około trzydziestometrowego słupa napięciowego, usłyszałem jakiś metaliczny powtarzający się dźwięk, spojrzałem w stronę słupa w celu zlokalizowania go. Tabliczka z napisem "urządzenie elektryczne blabalbala" latała w przód i w tył z amplitudą około 5cm, wydając owy dźwięk. Razem z K. uświadomiliśmy sobie, że zwykłe dotknięcie tego słupa oznacza śmierć, poszliśmy stamtąd czym prędzej. Od tamtego momentu K. przestał tańczyć. Dróżka się skończyła, byliśmy zmuszeni przedrzeć się przez sporo tych buraczkowych krzaków, aby dojść do jakiejś ścieżki.
EXODOS
W tamtej chwili poczułem, że faza zaczyna powoli schodzić. Była godzina chyba 17:12, uznaliśmy, że niedługo zacznie się ściemniać i trzeba się udać w kierunku jakiejś cywilizacji. Po chwili marszu polną ścieżką, doszliśmy do drogi zbudowanej z betonowych płyt, mniej więcej wiedziałem gdzie jesteśmy, obok strasznego drzewa poszliśmy w lewo. Po 10 minutach doszliśmy do głównej ulicy łączącej jedną dzielnicę z drugą, postanowiliśmy pójść na przystanek, aby K. mógł zawiązać sobie buty. Na przystanku pierwszy kontakt z ludźmi od dłuższego czasu, spotkałem dziewczynę starego znajomego:
-Cześć!
-Ooo cześć, nie poznałam Cię!
-Ano, włosy ściąłem.
-No i ta czapka... (w tym miejscu zaznaczam, że noszę oczojebnie zieloną, bardzo długą czapkę)
Zapadła cisza, bez pożegnania weszliśmy na most położony prostopadle do w/w ulicy aby pójść inną, równoległą do tej głównej (brat K. był u nich na obiedzie i miał tą główną wracać). Minęła nas jakaś gruba dziewczyna, strasznie śmiesznie chodziła, wyśmialiśmy ją głośno.
Idziemy dalej środkiem ulicy, wymijają nas jakieś 2 pacjentki (niezbyt urodziwe, jakieś wieśniary, młodsze od nas), wydzierają się na siebie nawzajem, jedna drugą popycha, a ta kopie ją w tyłek. Śmiejemy się, a one znikają dalej za rogiem. Nagle słyszymy jadący zza pleców samochód, obracamy się i akcja nabiera niesamowitego tempa - jak w filmach akcji. Bardzo tym przejęci schodzimy na chodnik dość szybkim krokiem, obracamy się za siebie, po czym znów do przodu i napotykamy w odległości może pół metra od nas te same 2 pacjentki co przed chwilą. Spowolnione tempo. Cisza. Patrzymy im się w oczy, one nam... Slow-mo ustaje i cała nasza czwórka mijając się wybucha śmiechem. W tym miejscu zaznaczam, że to może nie wydaje się być czymś nadzwyczajnym, ale naprawdę nie potrafię opisać tej sytuacji, tego iście filmowego napięcia.
Idziemy dalej, dochodzimy do wniosku, że przydałoby się jeszcze coś zapalić na zejście. Nie mamy już pieniędzy, jednak mam przy sobie pieniądze klasowe, postanawiamy wziąć za to połówę a dnia następnego zwrócić dług. Udajemy się do G., jakieś 20 minut drogi. Po dojściu w pobliże kościoła K. idzie po palonko a ja czekam na skrzyżowaniu. W związku z tym, że 100m dalej był kościół, dookoła pełno było starych ludzi, głównie babć. Wydawały mi się strasznie niskie, śmiesznie to wyglądało. Na wprost mnie był osiedlowy deptak, opasany z obydwu stron kolorowymi krzakami i drzewkami, niesamowity widok.
Wraca K., ponoć G. powiedział mu, że wygląda jakby zjadł 2g ścierwa (fuj), śmiejąc się idziemy na pobliską szkołę podstawową skopcić bata.
Siedzimy na ławce, przed nami boisko do siatkówki i pas rozświetlonych okien szkoły. Straszna zwała. Spaliliśmy jointa i siedzieliśmy głównie w milczeniu. Z nudów zacząłem bawić się zapalniczką i trzymałem ją zapaloną wpatrując się w płomień. K. powiedział do mnie, że zapalniczka zaraz mi wybuchnie - usłyszałem z tego tylko słowo "wybuchnie" po czym ubzdurałem sobie, że zapalniczka wydaje dźwięk ulatniającego się gazu i natychmiast ją wyrzuciłem - wszystko to w ułamek sekundy od usłyszenia słowa "wybuchnie", jak to określił K. "z naprawdę wartym podziwu refleksem". Zapalniczki już nie podniosłem.
Po jakimś czasie K. powiedział mi, że światła w oknach tańczą, a boisko unosi się ku górze. Zazdrościłem mu trochę.
Ruszyliśmy się z miejsca i zaatakowaliśmy sklep w celu kupienia jakiegoś knura, wybraliśmy czekoladę (a właściwie wyrób czekoladopodobny), K. starał się zagaić do sprzedawczyni. Czekolada, którą wybraliśmy leżała na półce otwarta.
(S)-Oj, musiało się przypadkiem otworzyć.
(K)-Aż sama wyskakuje!
K. był w trakcie płacenia, ja w tym momencie skierowałem się do drzwi, w końcu nie chciałem śmiać się jak opętany, jeszcze sprzedawczyni by sobie coś głupiego pomyślała (chociaż jak zobaczyła takich dwóch wystrzeleńców, to i tak pewnie sobie coś pomyślała %D), wyszedłem, obróciłem się i śmiejąc się bezgłośnie spojrzałem na K. - też wymiękał. Do tej pory zresztą śmiejemy się z tego tekstu.
Poszliśmy w kierunku głównego placu tej dzielnicy, po drodze konsumując "czekoladę", w ogóle nie chciała się rozpuścić. Ostatecznie wylądowaliśmy w parku, było około 18:30 z tego co pamiętam. Źrenice nadal mieliśmy mocno rozszerzone, więc nie mogliśmy jeszcze wrócić do domów. Siedzieliśmy na ławeczce w parku przez chyba półtorej godziny, głównie milczeliśmy, jedynie co jakieś parę minut któryś z nas narzucał jakiś temat/śmieszne hasło, po chwili znowu nastawało milczenie i tak w kółko.
Zebraliśmy się po godzinie 20, K. odprowadził mnie na przystanek i poszedł do domu, ja pojechałem do centrum.
KATHARSIS
O dziwo obeszło się bez kłopotów z ojcem (wyczaił mnie raz na DXM), usiadłem do komputera, z K. omawialiśmy przeżycia tamtego dnia na gadu, ale też cały czas się z czegoś śmialiśmy, jak debile cieszyliśmy się do monitorów. Mieliśmy już dość tej fazy, chcieliśmy iść spać, lecz cały czas coś trzymało nas przy życiu. Jakoś koło 23 położyłem się do łóżka. Czułem każde uderzenie mojego serca, moje ciało pulsowało w jego rytm, a w głowie roiło się od myśli. Do dzisiaj nie wiem, czy tamtej nocy udało mi się zasnąć, bo tak jakby całą ją pamiętam. Nie wiem, czy to był sen, czy zapadłem w swego rodzaju letarg, ale nie było to z pewnością przyjemne.
Następnego dnia było całkiem rześko, lecz trochę ciężko się myślało, no i pod koniec lekcji rozbolała mnie głowa.
- 10736 odsłon