dziesięć
detale
dziesięć
podobne
16. 08.
To jak zdjąć z ramion bardzo ciężki plecak, albo zrobić pierwszy łyk wody w upalny dzień.
Jak zaczerpnąć haust górskiego powietrza.
Jakby znów być dzieckiem.
2009
– Wyglądasz jak mała, zjarana dziewczynka.
– Może to dlatego, że jestem małą, zjaraną dziewczynką.
Siedzimy okrakiem na przeciwległych końcach ławki przy obskurnym placu zabaw. Nasze rodzinne miasteczko u schyłku tego ciepłego, sierpniowego dnia sprawia jeszcze bardziej surrealistyczne wrażenie niż zwykle. Podpieram się dłońmi o deski – są śmieszne, jakby miękkie i twarde naraz. Trochę drżę. Kapnęło mi z nosa. Mam nadzieję, że tego nie widział. Nie widział na pewno, zważywszy na stan jego powiek.
Jakieś pół godziny temu pierwszy raz w życiu się zjarałam (i to w miejscu publicznym!) i jestem z tego bardzo dumna. On zdaje się być jeszcze bardziej dumny z faktu, że to jego zasługa. Spaliliśmy jedną lufę miału na pół, jedną zrobił całą sam. Imponował mi doświadczeniem.
– Słuszna uwaga. I co, jak tam? Nadal śnisz?
– Niee... Nie wiem. Dziwnie – ledwie dojrzałam błysk niepokoju w tych zielonych szparkach – ale dobrze! Haha, dobrze, ale d z i w n i e. Okej. Śmiesznie się mówi.
Zawsze miałam problem z ubieraniem odczuć w słowa, ale przez ostatnie dwadzieścia minut rozbroiło mi się chyba coś w mózgu, co jest całkiem ważne, bo odpowiedzialne za składanie zdań i ogólnie komunikację w sposób (nie)werbalny, bo wrażeń miliard – i bardzo chciałabym opowiedzieć, pokazać chociaż jakoś – ale nie mogę, nie, bo te wrażenia owijają się wokół gardła i rozluźniają mięśnie mimiczne tak, że każdy z nich działa teraz niezależnie od woli i muszę ręcznie szukać w głowie takich malutkich wajch, ale te od unoszenia kącików ust są w pozycji locked, a reszcie ktoś pozamieniał etykietki i jak chcę otworzyć usta to unoszę tylko w zdumieniu brwi.
– I mam Saharę w buzi.
Wiedział, że myślałam przez te parę minut, że znowu mi nie weszło, i że na mnie to chyba nie działa – bo to zdążyłam wymarudzić – i wiedział też, że łooOOO, ALE BANIA, to mi się ŚNIII!
Tyle wiedział.
Bo było jak we śnie, w jednym z tego rodzaju, że chciałbyś iść szybciej, ale nie możesz, bo jesteś cały jak taki zwiotczały kawałek Stonehenge turlający się po powierzchni Księżyca, a tak w ogóle to co parę turlnięć wracasz do punktu wyjścia.
Strasznie mnie rozbawiło, że minęliśmy tego samego chuja na murze z dziesięć razy.
NO TAK, ci od Looney Tunes byli zjarani, to dlatego te tła tak wyglądały! Ha! Ej, nie, a co jeśli... MY jesteśmy... W KRESKÓWCE! Ktoś zjarany nam rysuje te tła, i one są na rolkach tylko że STOJĄ i my tego nie widzimy! Bo to MY jesteśmy na rolkach i to MY się przesuwamy!
Pfff, no przecież. Niezłym byłam wcześniej ignorantem.
Ach, bakowe strumienie świadomości.
Kiedy wreszcie skończył się ten bardzo długi bardzo szary bardzo płaski mur, zrobiło mi się trochę za przestrzennie i kolorowo i głośno w głowę. Poprosiłam, żebyśmy usiedli. Opowiedział mi znowu o swoim pierwszym joincie, jak zgubili się z ziomkiem na balkonie i powstał plan ratunkowy, angażujący sznurek do prania i dużą donicę. Wreszcie zrozumiałam.
Rozpracowaliśmy też jedną z tajemnic Wszechświata.
Otóż drzewa iglaste mają stożkowaty kształt, bo to takie strzałki – drogowskazy do nieba, czyli raju, a im dalej na północ tym więcej iglaków, bo tym bardziej ludzie ignorują bozię i tym bardziej bozia musi ich agitować. Za dowody tej śmiałej tezy posłużyły łagry wśród gęstej tajgi i metaluchy palące norweskie kościoły. Pokrętność boskich zabiegów propagandowych wydała nam się całkiem na miejscu.
– Spójrz w górę.
Prawie się udusił, bo rzecz jasna musieliśmy usiąść pod dorodnym świerkiem.
Nasz śmiech ucichł, a świat zaśmiał się setką drobnych estetyzmów – różowym światłem zachodu odbitym w szklanej tłuczce, rudymi refleksami w jego ciemnych włosach, czystym śpiewem kosa.
Przecież znam już to wszystko... Prawda...?
Stare – nowe, zwykłe – zachwycające, złe – dobre, czy to ma sens? Czy dualizm w ogóle istnieje?
Plotę nam wianki z koniczyny.
Boziu, jak fajnie.
– Daj łapkę, pójdziemy po coś słodkiego.
2010
– Otwórz szerzej okno i chodźże tu wreszcie. I podkręć wieżę!
Wychylam się, zrywam kolejne jabłko i wbijam zęby w miąższ. Nadal nie mogę wyjść z podziwu, jak te kwaśne, niedojrzałe antonówki mogą mieć złożoność aromatu porównywalną z dobrym winem – zakładając, że licealistki miewają z takowym styczność. Zeskok z parapetu jest jak wzbijanie do lotu, opadam łagodnie, jak w wodzie, na parkiet, ciało samo układa się do tańca, dopasowuje sinusoidę bioder, talii i piersi do tej płynącej z głośnika, jestem płynną harmonią, antytezą Eris, z nadgryzionym jabłuszkiem w dłoni. W głowie mam mózgowy ekwiwalent zjawiska Kohnstamma, tego śmiesznego uczucia, które pojawia się po naciskaniu przez jakiś czas rękoma na przeciwległe powierzchnie futryny.
Znów wakacje, mamy siebie, wolne mieszkanie, za dużo wolnego czasu, dwuznacznie wolne myśli i całą dwójkę do przejarania – w praktyce klasyczne 1.4 po trzy zero za sztukę.
Ułożyłam się wygodnie u jego boku, wcisnął mi lufkę w usta i ściągnąwszy na bucha całą zawartość, osuwam miękko głowę na poduszkę. Już wypuszczając dym poczułam nowe. Niby to samo pluszowe ciepełko w komórkach nerwowych, niby ta sama puchowa poducha wokół głowy, niby ten sam suchy uśmiech, to samo coo? w tym samym gubieniu wątków tych samych pętli rozmów, ale, kurczę, coś jest i n a c z e j. Ciężko jakoś tak gdzieś z tyłu głowy, jakoś wygodniej, jakby zacierała się granica między moją satynową z nagła skórą a satynową od zawsze poszewką, jakby otoczenie wtapiało mi się w opuszki palców, jak gdyby powietrze zrobiło się gęste i wilgotne, skłaniając do zamknięcia powiek i zapadnięcia w ciszę, jak pod wodą.
Posłuchałam.
Uchem, brzuchem i małym palcem u nogi, bo tak mi się wydaje, że receptory fal dźwiękowych mam teraz na całym ciele. Czemu nie, słuch to dotyk podpięty pod trochę inny kawałek tej tłustej galarety w czaszce, może kanna domknęły mi jakiś tam wybrakowany obwód i słyszę teraz, jak kleiste basy wspinają się wzdłuż łydki, uda i kręgosłupa, stawiając po drodze wszystkie włoski na baczność.
Wow.
Na domiar dobrego dziewicze, bardzo subtelne, botaniczne CEVy, przypominające eszewerie i spiralne aloesy, w nikłych barwach zieleni i różu.
a l e z a j e b i ś c i e
Wtedy mnie dotknął. Spłoszona wpierw psychedelia odrosła jeszcze bujniej, podlana jego zapachem, śliną i potem, dotykiem basów i dźwiękiem satyny.
2011
– Żyjesz?
Czekaj, jak to szło?
Budowa komórkowa – nie wiem, nigdy nie widziałam tak naprawdę tych swoich;
Wzrastanie – śmieszny pamperek, piżamę w dinozaury ma i podpisany jest imieniem moim i nazwiskiem, w albumie tym dużym z arlekinem;
Utrzymywanie homeost– pamperek, P A M P E R E K PFFFFhaha! "Moim"? moimoimoimojmiąmiąmią
Kiedy skupię wzrok na tym małym piegu, tym o, tutaj, między wewnętrznym kącikiem lewego oka a płatkiem nosa, i gdy uda mi się wysterować głębokość oddechu tak, by z jednej strony nie puchła mi zanadto klatka piersiowa, a z drugiej nie zaczynało brakować tlenu, gdy udaje mi się przestać być niewygodą i zacząć być (nie)myślącym patrzącym obszarem powietrza, to mogłabym nawet pokusić się o stwierdzenie, że jest całkiem znośnie. Że jeszcze kiedyś zagram na skrzypcach!
– Ana, serio, martwię się. Otwórz.
A po maturze chodziliśmy na wiadro.
– Pa, jaka zachłanna.
Potężna chmura łaskocze mnie najpierw w oskrzela, a chwilę później w szyszynkę. Misza wręcza mi blanta. Jako najstarszy i najbardziej ogarnięty (jarał w każdy weekend i czasem ciągnął KOKS!) z naszej czwórki sprawował urząd kręcącego. Ja, jako stosunkowy żółtodziób, mam rozpalać.
– Chłopaki, ale to mój pierwszy.
– UUUUU ŚWIEŻYNKA HEHEH dobra nie kokietuj i pal to. Tylko nie zżagl.
Pierwszy raz się pokaszlałam, dostałam pierwszego shota i wreszcie pierwszy raz pomyślałam, że już mi tak zostanie.
Heheszki, zajebka, zdupne skojarzenia, ognicho skrzy, pierwsze dni najdłuższych w życiu wakacji, żyć, nie umierać. Gdzieś między zabawą w chowanego a szaszłykami w ogródku pojawia się sąsiad, pan Mirek.
Pan Mirek to pół człowiek, pół litra. Jest też archetypem pana, którym złe matki straszą złe dzieci, wiesz – bądź grzeczny, bo pan cię zabierze. Na oko ma karnet kolekcjonerski na choroby cywilizacyjne, spojrzenie Charliego Mansona (coś mi szepcze, że jego hobby też) i pachnie jak bimbrownia rozstawiona w pomieszczeniu na odpady medyczne. Lubi barely legal teens i jarać z Miszą.
Nie wiem, może miałam złą matkę, może jestem złym dzieckiem, w każdym razie mój upalony łeb postanowił nie polubić pana Mirka, uznając pojawienie się jego postaci za kompletnie z dupy. Był jak jakaś logiczna hiszpańska inkwizycja, okrutny żart Kosmosu, NPC w Falloucie 76, kurwa, on po prostu NIE MÓGŁ SIĘ DZIAĆ w tym mięciusieńkim jak wyprana w kokolino kaczuszka świecie, mniej niekomfortowo czułabym się, gdyby zza winkla wyłonił się sam batiuszka Stalin, podkręcając – o ironio – wąsa.
W ciągu paru sekund pocę się jak szczur i czuję, jak żołądek w tempie windy z Burj Khalifa podjeżdża pod krtań.
– Heheh, co tam, coś blada jesteś.
Co ty, Miras. To tylko światło takie.
Parę urywanych klatek dalej tulę policzek do zimnej porcelany, opróżniwszy żołądek plus chyba całe osiem metrów jelit. Krystepanie, jak mi dobrze. Jakie to chłodne i przyjemne. Mirka już nie ma, jest tylko tu i teraz, tylko ja i ten kawalątek białej oazy, i ta krzywa czapka, za którą wiele bym dała, żeby już zeszła. Moje chromowane odbicie spogląda mi ze wzgardą w oczy, całkiem mocno zezując.
Ktoś zapukał. Znów mnie zemdliło.
– Jak tam, wszystko ok?
– *bełt* tak *rzyg*
– ...ok, jak coś to wołaj.
– *paw*
Skecz powtarza się spokojnie z osiem razy na przestrzeni koło trzech godzin. Wiję się, wyginam, jeden bok, nie, drugi, nie, kolana podwinięte pod brodę, nie, prosto, NIE, ręka pod głową, kurwa mać, znajduję sobie idealną pozycję do nieczucia niczego, a jakiś cham i prostak przychodzi i burzy wszystko swoją troską – i tak w kółko. Ostatnią godzinę leżę plackiem, bez koszulki, na płytkach i jest mi względnie dobrze, dopóki nie pomyślę, że może faktycznie pora już wyjść, bo ktoś, mimo moich gulgoczących zapewnień, może się zmartwić na tyle by wezwać pogotowie. Wtedy z automatu plucie żółcią.
hehe, od teraz jestem kobrą, nie fikaj bo opluję, heheh, patrz jak sssunę po podłodze niczym wonsz, mieszkam se w łazience i wpierdalam... pajonki
Wlepiam wzrok w przejebanie wielkiego kątnika przyczajonego za śmietnikiem i nie mam siły wstać, żeby się zrzygać, więc bełtam śliną pod siebie. Jezu, Misza, co ty tu hodujesz.
Gdzieś tam świta myśl, że coś się… zacięło?
Leżę tak sobie więc, w stanie cierpiącego rozbawienia – bo komizm sytuacji mimo wszystko mi nie umyka – czując stopniową poprawę, gdy czerep na autopilocie zajmuje się snuciem alternatywnych planów na przyszłość, no dobra, studia odpadają raczej, raz, że gadów nie rekrutują, dwa, i tak długo nie pożyję, co zjem to wyrzygam przecież, może jakieś żywienie dojelitowe? Tylko jak ja się utrzymam? Czy Misza da się zrobić w wała i wynajmie mi klopa w zamian za sprzątanie? Nie zdążyłam sobie nawet odpowiedzieć na jedno zajebiście, ale to zajebiście ważne pytanie i oto skończę jako sedesowy parobas – chwila, są tu jakieś kredki, szminki, srajka, jak już się trochę ogarnę tu życiowo i urządzę to mogę stworzyć i zapełnić nową niszę na rynku sztu–
– Ej, pan Mirek idzie do domu, chodź się pożegnać.
– *bełt*
2012
– JAPIERDOLEANIEMÓWIŁEMŻEBYCOŚWZIĄĆZESOBĄ.
Nie wieź drewna do lasu, mówią.
Iwan często unosi się bez powodu, lecz tym razem ma rację. Już co jak co, ale żeby nie móc ogarnąć tematu na kilkunastotysięcznym festiwalu to naprawdę trzeba być pechowym deklem. Wizja żarcia piguł bez dymka na zejście już nie jest taka hehe zajebista, a radość z obecności na długo wyczekiwanej imprezie zaczyna ustępować frustracji, bo z ćpuńskiego planu wypada podpunkt.
Miejscowi co prawda chętnie dzielą się dżojem, ale puścić więcej – zapomnij. Nasi oczywiście nie rozumieją po polsku.
Wracamy, zrezygnowani, do obozu. Wania idzie wkurwiony przodem i z właściwym sobie, teatralnym rozmachem kopie leżącą w trawie paczkę po szlugach.
Z której wypada trawa.
Zdumiony, odwraca się z najbardziej kretyńskim wyrazem twarzy jaki kiedykolwiek widziałam, co uważam za największe osiągnięcie w jego krótkim życiu – bo konkurencję miał sporą, dość wspomnieć, jak wyglądają sajtrensowi klubowicze koło drugiej nad ranem.
Cztery ślepe kury siadają i rolują, podczas gdy obok rozbija się ekipa Ślązaków. Gadka – szmatka i zachwilę siedzimy w siódemkę w namiocie, podając sobie maskę przeciwgazową MC1 przerobioną na przenośną komorę gazową.
hehe ślązaki jedzo wungiel wlkp to żidy hohoho a dziołszka ty wiela mosz lot, matka wiy że ćpiesz
Zajebaliśmy się wszyscy na śpiocha i ominął nas najlepszy wieczór festa.
Note to self: nie palić z ludźmi ze Śląska.
2013
Mam ostatnio dostatek tematu marki akademik. Chory syf, po pierwszej chmurze za każdym podejściem zbieram buta na ryj i zastanawiam się przez chwilę "po co". Potem ściągam następną i już nie umiem się zastanawiać nad takimi abstrakcjami, bo procek zwiesza mi się na przetwarzaniu informacji "japierdole mam wodę we włosach", w sensie wyraźnie czuję, jak rdzeń każdego pojedynczego kłaka na głowie zmienia się w korytko urokliwego strumyczka, który jakimś cudem sobie tam pluska. Rozważania na temat hydrodynamiki mieszają się z wydłubywanymi z jakiejś mózgowej piwnicy strzępkami informacji o dziewczynie z unerwionymi i ukrwionymi włosami i aż cierpnie mi skóra na tyłku – nie wiem, czy bardziej przez to pierwsze czy drugie. Fakt, że siedzę sama, jest druga w nocy, a ja jaram to któryśnasty dzień z rzędu nie pomaga, zbieram zatem tę ścierpniętą dupę w troki i idę posocjalizować z Wanią, któryż powinien właśnie schodzić z kwasa.
– Iwan, nie sądzisz, że już pora dzwonić po panów w hazmatach?
Wiem, że moment być może nieodpowiedni, by zaprzątać jaśnie oświeconą czaszkę takimi banałami, ale widok korytarzy, wydeptanych w śmieciach między punktami strategicznymi pecet – kibel – lodówka – wyro jest raczej przykry. Wchodząc do mieszkania podłączyłam tę sieć pod drzwi.
Zaraz pewnie znowu usłyszę, że nie ma serca tego ogarnąć, bo zżył się na tripie z tym ogryzkiem czy tamtą flaszką.
– Oj czepiasz się, matka wpada za tydzień dopiero. Zobacz lepiej, co mam – z błyskiem w ciągle jeszcze wielkich źrenicach rzuca we mnie kulką z folii, wykonawszy uprzednio serię nerwowych poklepań po wszystkich miejscach, w których ma/kiedykolwiek miał kieszenie.
Rozwijam, macam, wącham, podejrzewam, jaka padnie odpowiedź gdy zapytam co to, tyle, że... niepodobne to jakieś. Przechodzę więc od razu do kolejnego pytania.
– Skąd to masz?
– Dostałem. Z takiej kamienicy bez mebli, typo trzyma to w piekarniku i kroi Mikovem.
– Czym? (asking the REAL questions)
– Nożem. Sprężynowym. Zajebiiistym. Poznałem też tam jednego keciarza, spoko typ tylko pojebany, jak wychodziłem to zapijał mxe gieblem. Chciałbym kiedyś taki być.
Ach tak, myślę sobie. Wolny wtorek.
– To co, bonio?
Gdyby ktoś zapytał a czego się spodziewałaś, to strzeliłabym w papę, najpierw jemu, potem sobie, i potem jeszcze raz sobie. Bo pewnie, oczywistym było, że ten szjet na bazie topionych opon zrobi mi kisiel z mózgu - tyle, że czasem nachodzi mnie ochota na kubeczek rozgrzewającego gluta. Kubeczek.
Jeszcze w trakcie wypuszczania drugiej, gryzącej chmury czuję we flakach, jak geometria pokoju przekręca się o sto osiemdziesiąt stopni w osi góra – dół, woah, ale… dziwnie! Łapię szybko orient, że skutkiem musi być kurczowe uczepienie się krzesła, inaczej wpierdolę się na sufit... ścianę, KURWA, drzwi frontowe, już nie jest mi do śmiechu, bo dzięki kolejnym, gwałtownym i nawarstwiającym się zmianom percepcji przestrzennej pokoju – który jednocześnie, w zbierającej po mału swoje graty świadomości, odbieram jako jakiś przedwieczny, niewzruszony monolit – boleśnie pojmuję istotę topologii. Błędnik puszcza pawia.
Oj, będzie za grubo.
Najgorzej, że nie mogę się ruszyć, odciążyć tych pospinanych mięśni, pozbawiono mnie kontroli nad własnym ciałem, które mogłoby się zbuntować i najmniejszym drgnieniem zaburzyć jakieś chore Tak Być Musi – którego duch przeszywa nagle to ciało, jak ból po uderzeniu w nerw – a wtedy byłoby bardzo, bardzo źle, JUŻ jest źle, czuję, jakby cząsteczki syntola krążyły mi po mózgu jak matriksowe Mątwy, wyłączając po kolei zdrowe połączenia synaptyczne i kierując wszystkie neuroprzekaźniki na błędne objazdy, na zwyrodniałe trasy neuronowe będące skutkiem wszystkich krzywych tripów, jakie do tej pory przeżyłam.
Jest za grubo.
heheh, co tam – słyszę i brzmi to jak jakaś znajoma, piekielna kpina, którą staram się ignorować, choć odbija się echem w zakamarkach mózgu.
Przestrzeń coraz złośliwiej nowotworzy, a przerzuty obejmują już niestety czas: jego praca najpierw niebezpiecznie zwalnia, ocierając się o asystolię (stoi wszystko poza potokiem moich nieskładnych myśli), by za chwilę wstrząsnąć pozostałymi wymiarami poprzez serię dodatkowych skurczów (jeśli przyjąć, że czas jest liną, to dwie osoby trzymają za jej końce i żywo wymachują sinusoidy, a trójwymiar to powietrze wokół tej liny; ci co bardziej wrażliwi z łatwością dostrzegą też, jak przy każdym naprężeniu odpadające strzępki włókna i kurz obrazują turbulencje gazu). W efekcie tej czasoprzestrzennej arytmii rzeczywistość ulega bifurkacji, jedna z trajektorii zapierdala dalej zgodnie ze strzałką czasu, druga natomiast ma rzeczoną strzałkę w dupie i skutek jest taki, że – jak to z układem chaotycznym bywa – przestrzeń fazowa mojej biednej głowy zapełnia się coraz gęściej wszystkimi możliwymi wartościami ćpuńskiego było/będzie. Przeżywam więc na nowo zło faz moich, których jeszcze nie było, i faz czyichś, o których mi opowiadano, i faz bezpańskich, które dla dobra ludzkości powinno się uśpić, i wszystko miesza się ze złem dawnych koszmarów i z lękiem o złą przyszłość w jedno bezbrzeżne morze tracącego formę, obślizgłego, jadowitego Zła. Pytania co się dzieje, co to znaczy, kiedy to się skończy, CZY to się skończy toną kolejno w morzu. Zostaje tylko dryfujący, nędzny, okorowany, gadzi mózg, wypełniony po brzegi Strachem. Nie wiem, gdzie jestem, kim jestem, kiedy jestem, nie wiem, na co patrzę, nie wiem co to znaczy patrzeć – nie wiem nic. Nie myślę nic, bo nie mam czym. Nie pamiętam nic, bo nie mam gdzie trzymać nieistniejących już wspomnień. Nie czuję nic, poza PRZERAŻENIEM, immanentnym i transcendentnym.
Słowem, dopóki nie przepadam w (?), czuję się w chuj krzywo ućpana i nie przypomina to absolutnie ż a d n e g o wcześniejszego doświadczenia, łącznie z kartonem dopalanym szałwią – bo to miało przynajmniej jakąś konstrukcję, jakieś zakotwiczenie w znanym, w przeciwieństwie do powyższej choroby psychicznej. Z pomocą niech przyjdzie mi najlepszy środek wyrazu na takie okoliczności, czyli muzyka: jeśli przyjąć, że to jest weed, to są grzyby a to szałwia, to to jest bongo z fejka na AM-2201 zarzucone bez tolerki.
Nagle (?) zaczyna drżeć, wibrować, brzęczeć, dostrzegam szaroburą, bezsensowną plamę bezkoloru, a w niej zarys czegoś… znajomego, czyżby to była… moja skarpetka!?
Coś po kolei podłącza mi przewody od zmysłów, którym daleko od plug and play.
Na chwilę wracam
Czuję się, jakbym cała była bijącym sercem, napierdalam 160 bpm, jestem mokra – nie spocona, mokra, jakbym wyszła z basenu, jakimś cudem udaje mi się ruszyć gałką oczną i spojrzeć na Wanię, widzę – jakbym patrzyła przez tekturową rolkę – jak „siedzi” po przeciwległej, odległej o jakieś pół parseka stronie maleńkiego stołu, wyglądając jak ustrzelone zwierzę, jakby zastygł nagle bez ruchu wykonując jakiś skomplikowany manewr gimnastyczny. Wszystko wygląda jak z kartonu.
Nasze spojrzenia krzyżują się.
heheh, co tam – słyszę, ale nie z ust towarzysza, tylko zza lewego ucha gdzieś, i brzmiące jak głos z dyktafonu.
KURWA, przecież to JUŻ BYŁO, już się wjebałam w takie szambo i tam trzeba było coś zrobić, był jakiś taki myk, jakieś przeklęte zaklęcie, tylko, SZYBKO, CO TO BYŁO, SZYBKO ZANIM TAK ZOSTANIE, ZANIM ZNOWU ZNIKNĘ – w desperacji zaczynam "mashować przyciski" i udzielać serii odpowiedzi na to nieulokowane w materii pytanie, od monosylab zaczynając, kurde, nie działa! Orientuję się, że Wania próbuje coś zdziałać po swojemu - ten okropny dźwięk, który jeży mi od jakiegoś czasu włosy na karku, a który wyciągnął mnie z niebytu to jego zasługa. Śliczny to był zapewne obrazek, dwoje zjebów owiniętych wokół krzeseł, jedno warczy a drugie pokrzykuje (choć to wcale nie nasz all-time low), w końcu coś świta, tak, JUŻ WIEM!
– OKEJ!
Siedzę na belce nośnej w moim pokoju w domu rodzinnym, tej belki tam nigdy nie było i była zawsze, jestem bardzo malutka, kieszonkowa wręcz, i majtam nóżkami, śniło mi się to kiedyś, i słyszę okropny dźwięk pilarki sąsiada, który budził mnie zawsze do przedszkola. Żeby nie było nudno to okazuje się, że jednocześnie obserwuję tę belkę z pozycji krzesła w Waniowym pokoju, tyle, że to jedynie połowa pola widzenia - bo dolną część, jak w co-opie, zajmuje obrazek tego, jak siedzę sobie w Waniowym pokoju i obserwuję ten zapętlony spierdolizm.
heheh, co tam
I puff! – nie dostrzegam już ex–snów, a zamiast dźwięku pilarki pomruk Iwana w kartonowym świecie.
Ach, czyli od teraz tak wygląda rzeczywistość. Już bardziej wrócić się nie da. Zostanę tutaj i będę pojebana. Ale supcio.
Dwa dni później poznałam keciarza i faktycznie okazał się spoko typem.
2014
– Umarłem. Umarłem i jestem w niebie.
– Zrób mi miejsce.
Ciekawy był ten rok, a jeszcze się nie skończył.
Zeszłoroczne przepalenie, a także syntetyczne przygody, oscylujące między bezdusznym, ale ciekawym ryciem bani a czystym szaleństwem, wyprały mnie skutecznie z radości jarania. We łbie nadal tkwiły też drzazgi wiadomości o zniknięciu Miszy, mniej lub bardziej związanym z byciem najbardziej ogarniętym.
Zmieniłam trochę ćpuński modus operandi.
Dwaczternasty upływał pod szyldem regularnego grzybienia w każdej możliwej konfiguracji towarzyskiej, od wannabe-szamanów przez solówki po Sebę spod trójki. Poznałam dziesiątki ludzi. Myślałam, że poznałam siebie. "Ego" wyprzedziło w słowniku "kurwa". Sypiałam w jednym łóżku z Wattsem, Grofem i Shulginem. Siłą rzeczy bywało, że odklejenie przybierało dość komiczne rozmiary, niemniej baka nie miała z tym nic wspólnego, przynajmniej bezpośrednio – bo jej po prostu nie ruszałam. Do czasu.
– To jest Northern Lights, to Blue Dream, a to… nie, czekaj… to jest Blue Dream, tamta to Sour Diesel. To jak, która na pierwszy ogień?
W końcu.
Nadszedł wreszcie koniec ery wydłubywania nasion z ojebanej piony, koniec stania na mrozie pół godziny, bo koleżce "dłużej zeszło pod prychem", koniec dwuznacznych propozycji i koniec łapsk na kolanach. Ach, w końcu szacunek, zaufanie i autentyczność po obu stronach transakcji, gdy te łączą się w twojej zacnej osobie.
Mokry sen zjarusa.
Sasza ogląda topki z namaszczeniem, ja z jeszcze większym namaszczeniem nabijam syto cybuch i znikając w zajebiście wielkiej i miękkiej pufie, daję się smyrać Marii w każdy kawałek ciała. No nie powiem, żebym się nie stęskniła. To jak powrót do ex, albo to ty zapominasz o wszystkich jej wkurwiających cechach, żeby bez wyrzutów sumienia pognieść te jędrne cycki, albo to ona jest wykalkulowaną suką i podsuwa ci pod nos tylko najlepsze kawałki. Albo – co wysoce prawdopodobne – po prostu masz wszystko w dupie i chcesz zajarać zajebistej baki, bo jest zajebista, a zajebiście się ujarać zajebistą baką.
Tym razem będę ostrożna, nie dam jej sobie wejść na głowę, o nie, i nie szkodzi, że jest sto razy piękniejsza, niż zapamiętałam.
2015
Cześć. Mam na imię Anastazja i zaraz zdradzę ci wielką tajemnicę sukcesu.
Gonią cię dedlajny?
A może sesja zbliża się wielkimi krokami?
Masz na głowie kilka ważnych kejsów, a Twoja pomysłowość gdzieś zniknęła?
Nie martw się! Mam dla ciebie rozwiązanie wszystkich twoich problemów. W tym krótkim, przystępnym poradniku pokażę ci krok po kroku, jak stawić czoła kreatywnym wyzwaniom i wyjść zwycięsko z każdego brejnstormu.
Jedyne, czego potrzebujesz, ty jebany lemingu, to roztwór LSD-25 o znanym stężeniu i t ł u s t e topy.
O ile sam microdosing działa u mnie na granicy placebo, a ganja, pomimo obiecanego sobie oszczędnego stosowania, ostatnio trochę za bardzo zmula i przytępia, o tyle po dopaleniu kwasa kilkoma buchami z bonga czy jointem, spiritus movens wylewa mi się każdą dziurą.
Ten miks jest zdecydowanie czymś więcej, niż sumą swych części. Typowe dla psychedelików efekty – skojarzenia podążające nieprzetartymi do tej pory ścieżkami, żywe zainteresowanie wszystkim wokół, immersja w otoczenie – podane w formie umożliwiającej normalne funkcjonowanie, bez myślotoku, doprawione rozluźnieniem, ale bez charakterystycznego upośledzenia pamięci krótkotrwałej (i nie tylko) i rozkojarzenia.
Zależnie od aktualnych potrzeb wypadają mi więc z głowy albo ciągi (nie)logiczne na miarę Monty Pythona, albo nieszablonowe obserwacje, przydatne w zgłębianiu nauk ścisłych, albo totalne abstrakcje, będące niewyczerpanym źródłem inspiracji do tworzenia małych, prywatnych dzieł sztuki.
Gry. Kurwa, gry. Człowieku, odłóż tego Oculusa, tu masz coś lepszego. Masz, przyjeb sobie kwasku i weź buszka. Zobacz, mmm-mmm. Pysznie.
Łykam wykłady Feynmana jak komiksy, wypunktowuję Kantowi błędy, które Schopenhauer przeoczył, prawie doznaję syndromu Stendhala, patrząc przez okno.
Płaczę, bo Sasza rymuje zapachy spod pachy i odkrywa, że człowiek jest jak oliwka – bo zaczyna się dziurą i kończy gwiazdką.
Dostaję ataku paniki podczas dzielenia kurczaka i drugi raz w życiu przechodzę na wegetarianizm.
Piękny to był, dziwny czas.
2016
– Ziomuś... EJ ZIOM... Śniadanko ci stygnie.
Środa, szósta rano. Wbijam tanecznym krokiem do pokoju Saszy, chlust, plusk - woda z wiadra rozpryskuje się wesoło na prawo i lewo, trafiając w egzemplarz Bardo Thödol, stosik skarpet i przykurzone czymś, ręczne lusterko. Gość leży zwinięty w precla na umieszczonym na podłodze materacu, z półotwartych ust sączy się strużynka śliny. Ma ciało jak z ciepłej, twardej gumy, wygląda, jakby pachniał słońcem. Obrazek jak od Gaspara Noé.
Szturcham go stopą w żebra, dziś akurat w rytm Electric Feel MGMT. Zanim jeszcze resztki niezdrowego snu wypadną spod Saszkowych powiek, podsuwam mu pod nosek autorską konstrukcję z butelki po pepsi z przymocowanym do zakrętki, upalonym do połowy jointem.
– Spécialité de la melina.
Saszko, ze śpiochami w wielkich ślepiach, na autopilocie doi zachłannie mleko z butli. Tłustawe loki spadają mu na czoło.
– Wyglądasz jak taka mała, przegłodzona sarenka. Bambi, kurwa, z dworca zoo!
W ramach drugiego śniadania wchodzą wczorajsze, suche biszkopty, bo nic z niższym indeksem glikemicznym od tygodnia nie przechodzi mi przez gardło, dopalamy jeszcze po lufie, szybki rzut oka w telefon, by upewnić się, czy przypadkiem dziś nie piątek i ruszamy na zajęcia. Jeszcze tylko zawrotka spod klatki po portfel. Heheh, Nastka, ty zjarusku.
Siedzę w bimbie przyklejona do szyby, na słuchawkach Windowlicker, na nosie chińskie rejbany – bo słońce coś słoneczne dziś, patrzę na te zblazowane ryje z nosami w smartfonach i obiecuję sobie w duchu, że założę videobloga, będę im opowiadać jak te wygłaskane dupcie o mojej lifechanging morning routine.
Zawsze zaczynam dzień od pożywnego, zbilansowanego wiadra. Pamiętaj, że to najważniejszy posiłek dnia. Bez niego już przed południem poczujesz się poirytowana i sfrustrowana kontaktem z rzeczywistością – nawet głupie siedzenia w tramwaju okażą się zbyt kanciaste, by móc wytrzymać na nich dłużej niż pięć minut, a baba z wózkiem, traktująca cię jak próg zwalniający przyprawi twój organizm i psychikę o silne mdłości. Porządne wiadro da ci energię, by okiełznać natężenie strumienia nieprzyjemnych myśli oraz dostarczy składników budulcowych i witamin dla mocnej i zdrowej prokrastynacji.
Między zajęciami szybkie odwiedziny w akademcu, blancik, hehehehe, czy mógłby pan doktor powtórzyć polecenie, cukier z automatu na półpiętrze, gubię gdzieś klucze drugi raz, a pamiętasz, jak otwierałaś drzwi do chaty pilotem do samochodu, lufka, spadaj, ostatnio to ty wyszedłeś z domu bez butów, jaramy z pierwszoroczniakami hasz z noży w akademikowej kuchni, jeden z kotów przykłada oberżniętą górę butli za blisko rozżarzonego ostrza i ściąga czarną chmurę nadtopionego plastiku, kurwa, aż mnie robi się słabo. Politoksykomańska napinka, dobre rady od starych wyg (nie jarajcie z ludźmi ze Śląska!), od młodych instrukcje jak zrobić leana i ugotować metkata, ach ta młodzież, tak szybko dziś dojrzewa, to pewnie te hormony w mięsie.
W domu nowy odcinek Adventure Time, picka z dziwnym wegańskim serem, potem jakiś film, który oglądamy drugi raz w tym miesiącu i pewnie obejrzymy jeszcze z dwa bo #dziurywgłowie a na IMDb piszą, że fajny.
Któregoś sierpniowego dnia niesłychanie się zdziwiłam, bo zamiast podtrzymać tę bezpłciową zajebkę, parę chmurek z bonga zafundowało mi podróż jak za komu... za lepszych czasów. Przejęłam się całkiem i usiadłam zatem z Marią do długiej rozmowy, zwerbalizowałyśmy sobie nasze oczekiwania względem siebie, bo przecież komunikacja to podstawa dobrego związku, tak pisali w Cosmo: zapytaj ją czego oczekuje czego wymaga wysłuchaj jej gdy mówi bo się odsunie będzie zimna w łóżku, tu nie chodzi o ciebie, Mary, tu chodzi o mnie, zasługujesz na kogoś lepszego, kto będzie cię szanował i kupi czasem kwiaty, zamiast ci je zabierać, dajmy sobie trochę czasu i przestrzeni, kobiety z hobby są atrakcyjniejsze a ja cię uprzedmiotowiłam i to Ty jesteś moim hobby, wiem, to moja wina.
Puść wolno, jak kocha, to kopnie mocniej.
2017
Widziałyśmy się dwa razy. Raz w trójkącie, który okazał się katastrofą. Potem dałam jej spokój.
Nawet nie tęskniłam.
A potem, pod koniec roku, spotkałam ją spigulona w klubie.
A potem byłyśmy jak Tyler i Marla.
2018
Widziałam już setki takich miejsc, w dziesiątkach miast, w kilku różnych państwach. Dopisuję sobie kolejne, jedno z ostatnich, do tej mentalnej listy. Robi mi się niebezpiecznie miękko i nostalgicznie. Wszystkie te miejsca są jak jeden wielki, wspólny mianownik, namacalny i uniwersalny obraz naszej natury. Słodki zaduch w powietrzu, otwarta, walająca się gdzieś paczka z czymś paskudnym i kalorycznym, zauważalne tu i ówdzie okruchy tytoniu, wiecznie odpalony komputer, czasem jakieś ekstrawaganckie źródło światła i, oczywiście, zawalone Rzeczami biurko lub stolik lub podłoga. Szukam teraz wzrokiem tej jednej, najbardziej pojebanej Rzeczy. Wiem, że gdzieś tu się kryje.
Jest.
– What the fuck, dlaczego trzymasz piguły w doniczce?
Andriej patrzy na mnie z niekłamanym zaskoczeniem.
– Ty ćpaku, to nie piguły, to litopsy. Żywe kamienie, sukulenty takie. Roślinki.
– Zajebiste!
Zrobiliśmy przed chwilą trochę pierwszorzędnego, berlińskiego tematu. Na razie jest całkiem ok.
Trzy dni wcześniej, pod wpływem impulsu wrzuciłam do podróżnej torby kilka rzeczy i ruszyłam w drogę. Bo nie mogłam już znieść tej pustki – braku Miszy Saszy Wani co zniknęli jak Romanowowie, pana Mirka nawet, co ponoć zgarnął ostatnią pieczątkę w swoim karnecie od chorób i dostał śmierć gratis, i tych dziesiątek grzybiarzy co przychodzili ugłaskać czasem samotność – tę miałką więź z jego wyzutym z emocji, z człowieczeństwa jak moje ciałem, które już nie rozmawia a mówi tylko gada miele bez sensu ładu i składu chryste
z a m k n i j s i ę j u ż
he buzzes like a fridge
he’s like a detuned radio
i tego codziennego przymusu ujebania się do nieprzytomności – bo jak nie to w zamian za byle jaki, bezsenny sen parę godzin w pocie i udręce, tego przewrażliwienia, tej nadświadomości pracy każdej jednej jebanieńkiej komórki jezu przecież to nienormalne że to działa wszystko coś tam POWINNO nie działać, serce obciążone ciągle 120 bpm a przecież się nie ruszam, co będzie jak się ruszę, umrę chyba, i po co znowu to robisz
ach tak bo jak nie to wiedziałabyś sto razy dokładniej w jaką dupę wlazłaś
Bariera językowa zaczyna padać, kruszy się ten mur berliński w miarę jak rozmowa rozkwita w trzech językach naraz, gdy sama siebie rozśmieszam bo słyszę wreszcie, jak groteskowo brzmią te dwuprawdy, gdy ubieram je w obce słowa:
że ona sprawia, że czuję się jak dziecko – ciekawa wszystkiego i we wszystkim zagubiona
że jestem wiecznie zdumiona – mądrością świata i własną głupotą
że poszerza horyzonty – poznania na nowo i jałowych pustkowi
Ruszamy za miasto. Wdrapujemy się na ambonę, słońce zachodzi w tym samym odcieniu różu, co dziewięć lat temu, co zawsze.
2019
– Bierze pani ten magnez?
– Tak.
– Trzy razy dziennie, jak się umawialiśmy?
– Tak.
Marszczy krzaczastą brew.
– Proszę się rozebrać, zrobimy jeszcze to echo.
Każdego dnia zjadam przecier z owoców, kiełki, tofu, czosnek w kapsułkach, piję rano tran, wyeliminowałem cholesterol i tłuszcze zwierzęce – oprócz tego tranu z rana – dzięki temu nie boję się o moje płuca, serce i nerki...
– Widzi pani to niebieskie pole? To fala zwrotna zastawki mitralnej – krew, która powinna zostać przepompowana z przedsionka do komory, ale cofa się, bo zastawka nie domyka się jak powinna.
– Mhm. Co może być przyczyną, ma pan doktor pomysł?
– Trudno na tę chwilę powiedzieć. Niech pani przypomni, dużo pani pali?
Wie pan, panie doktorze, tak naprawdę to nie wiem, sporo raczej, jakby tak zliczyć te wszystkie blanty, jointy, spliffy, te cybuchy od bongosów, te lufki świeże i opalane, te łąki umajone, wiadra z haszu, butle z fejków plus szlugi popalane czasem, to wyjdzie może tak z w chuj. Średnio.
– Pół paczki dziennie przez sześć lat, rzuciłam dwa tygodnie temu. I... zdarza mi się popalać marhn...
– Proszę?
– MARIHUANĘ, zdarza mi się, czasem, rekreacyjnie, wie pan.
– Dobrze, że papierosów już nie, ale to świństwo też proszę rzucić. No cóż, to stosunkowo niedużo, ale nie można wykluczyć wpływu. A inne używki, amfetamina, kokaina?
Heheheroina.
– Ostatnio nawet kawy nie pijam.
– A proszę powiedzieć, nerwowa pani jest? Jak się sypia, jak z dietą?
– Bywało gorzej.
Wracam do chaty z receptą na betablokery, kolejny kilogram magnezu, witaminę D, B complex, K2MK4 i Ż i wszystko inne, co i tak jako babunia już suplementuję.
Wrzucam ją do szuflady, z której wyjmuję małego topka, cały osprzęt i gruby notes. Rzucam okiem na pierwszy wpis, z szesnastego sierpnia 2009 roku, ozdobiony zasuszonymi kwiatkami koniczyny.
Natura (zjarusa) non facit saltus, hehe.
Wyciągam go na spacer, rozmawiamy pierwszy raz od… nie pamiętam, wszystko wygląda, brzmi i pachnie jak biały szum, karmimy bezdomnego kota, wiosna za rogiem, niedługo znów będzie różowo – zielono, a ja czuję się, jakby ktoś stał mi na barkach.
Jakbym usychała.
Jakby brakowało mi tlenu.
Jakby przybyło mi z trzydzieści lat.
- 18441 odsłon
Odpowiedzi
Gigantka.
Fenomenalny styl, bogaty język, nietuzinkowy humor i nieprawdopodobna percepcja. Po prostu gigantka.
To tylko sen samoświadomości.
Kurka, jakbym siebie czytał.
Kurka, jakbym siebie czytał. Zajebioszka
m. m.
m. m.
idk
Stworzyłem specjalnie konto żeby ci pogratulować, choć może to dziwny dobór słowa względem reszty komentarza. Sprawiłaś, że poczułem ogromne FOMO lekko podszyte zazdrością. Poczułem się autentycznie głupi i płytki. Prostacki wręcz. Opisy były tak bogate w kontekst sytuacji, że czułem całą swą wyobraźnią, jakbym stał obok. Sama koncepcja nader konsekwentna, przemyślana i wyczerpująca, zważając na wysoki poziom artystycznego chaosu. Podziwiam, zazdroszczę, życzę dużo powodzenia na przyszłych używkowych wojażach.