weryfikacja - czyli jak najpierw poznałam zaświaty, a dopiero potem umieranie
detale
NEB (2 razy)
MXP (2 razy)
4-AcO-DMT (1 raz)
4-HO-MET (1 raz)
5-MeO-MiPT (1 raz)
5-MeO-NiPT (1 raz)
weryfikacja - czyli jak najpierw poznałam zaświaty, a dopiero potem umieranie
podobne
Właściwie byłam już bliska rezygnacji z pisania tego raportu, ale ostatecznie po dzisiejszej lekturze zapisków innych użytkowników tego portalu jednak zmieniłam zdanie.
Nie chcę tworzyć własnych przesądów, bo trenując świadome śnienie uczę się o potędze autosugestii, ale jeszcze kilka podobnych sytuacji i naprawdę uwierzę, że w moim przypadku niezaplanowane ćpanie kończy się niezbyt przyjmnie. Ale pierwotne plany tripowania z przyczyn niezależnych ode mnie diabli wzięli, stąd właśnie nagle wykoczył pomysł przeniesienia się w inny wymiar właśnie tego przyjemnego niedzielnego popołudnia.
Postanowiłam sobie zweryfikować kilka spraw.
·Po pierwsze, czy przechowywanie tryptaminy w proszku w temperaturze pokojowej przez dwa i pół miesiąca nie powoduje jej degradacji.
·Po drugie, czy w takiej samej dawce działanie 4-HO-MET i 4-AcO-DMT jest identyczne, czy jednak się różni.
·Po trzecie, czy rzeczywiście tak jak gdzieś słyszałam, dla większości osób jedna z tych dwóch substancji jest bardziej mistyczna i „wewnętrzna” a druga daje czystą przyjemność, miłe wizje i pozytywne nastawienie.
T = 16:45
Wygrzebuję z tajnej skrytki rurkę z 4-AcO-DMT. Z mojego pokoju przynoszę swój specjalny kieliszek, którego właściwie używam już wyłącznie do rozpuszczania tryptamin. Przyglądam się w skupieniu kreskom narysowanym na rurce, mierzę odległości między nimi i wyznaczam porcję odpowiadającą około 30 mg proszku. Przesypuję do kieliszka, zalewam wodą, czekam, aż proszek zniknie. Po raz pierwszy wypijam „szamańską miksturę” na jeden raz, przezwyciężając naturalny opór. Blech. Myślę przy tym z ponurym podziwem o ludziach, którzy konsumują proszek na sucho, co musi być doznaniem jeszcze bardziej nieprzyjemnym.
Chowam na miejsce dowody mojego nagannego ćpania i przechodzę do pokoju siostry. Wiem, że mam sporo czasu.
T+0.50
Myślę, że nie mogę dłużej ignorować dreszczy. Jest mi diabelnie zimno.
„Ale nie dostaję żyłościsku” pocieszam się w myślach. Chłód jest coraz bardziej nieprzyjemny, chcę przejść do mojego pokoju, zawsze nadmiernie ogrzewananego. Siostra mnie powstrzymuje, tego wieczora była w podłym nastroju i chciała mieć z kim pogadać. Zostaję więc, owijam się kocem i wciskam w kąt kanapy. Czuję coraz większy niepokój, kiedy w końcu patrząc na moje uda w obcisłych leginsach dostrzegam trójwymiarowy wzór w rodzaju bieżnika na kołach roweru, nie wytrzymuję dalszego siedzenia i zaczynam krążyć po mieszkaniu.
Czuję, że substancja powoduje silne reakcje fizyczne, coś, co przypomina orgazm odczuwany każdym centymetrem sześciennym ciała, przy jednoczesnym osłabieniu Nogi mam jak z waty, siadam na podłodze, podkulam kolana.
Po głowie w rosnącym chaosie krążą teoretyczne informacje o tryptaminach, które zdobywałam w ostatnim czasie. Że 4-AcO-DMT to ester psylocyny, który hydrolizuje do psylocyny. Psylocybina to też ester psylocyny. Tamto to fosforan, to octan. Orgazmiczny octan.
Zadanie na dzisiaj – będąc na haju wypowiedz kilkakrotnie w myślach pełną nazwę substancji, którą się zaprawiłaś. Nie wychodzi? Ty ćpunie!
Przestaję o tym myśleć, w tym stanie za bardzo mnie to bawi.
T+1.10
Siadam obok mojego łóżka ze skrzyżowanymi nogami. Opieram plecy o krawędź łóżka, leniwie patrzę na dywan przymrużonymi oczami. Wzory wiją się, zmieniają, z zieleni wyłaniają się czerwone rzeźby-kwiaty. Słońce powoli zachodzi, półmrok w pokoju sprzyja wizjom. Czuję wewnętrzną potrzebę wypełnienia „powinności” jak indiański szaman przed cyklicznie powtarzającym się rytuałem. W powietrzu przede mną pojawiają się półprzezroczyste linie jakby z mgły. Magiczne symbole, myślę ze spokojem.
Czuję potrzebę zamknięcia oczu, trochę w tym ciekawości, trochę poczucia, że „tak powinnam”. Przypominam sobie przy okazji, co takiego szczególnego oferuje ta konkretna substancja. „Omamy” dotykowe. Mmm, czysta rozkosz... Przesuwam po dywanie nadzwyczaj uwrażliwionymi dłońmi, czuję jak coś rośnie, rusza się, wymyka. Natrafiam na zagubiony grosz, który przez swój chłód staje się robakiem umykającym moim palcom. Przenoszę ręce na kolana, unoszę je wyżej, dosięgam w końcu końcówek włosów, które zwisają przed mną, kiedy siedzę pochylona. Abstrakcyjne odczucia wciągają mnie, bezwiednie przechodzę na środek pokoju, opieram czoło na zgiętym kolanie, ręką gładząc dywan, który w moim umyśle stał się dnem podmorskiej pieczary, zarośniętej wodorostami. Myśli cichną, bawię się jak beztroskie dziecko, w końcu bez zmartwień i codziennych stresów.
Kiedy po nieokreślonym czasie, wtedy rozciągającym się w wieczność, wstałm i przeszłam do lustra w sieni, żeby skontrolować wygląd moich oczu, przekonałam się, że odcisnęłam sobie czoło od opierania go na kolanie.
T+1.30
Wracam do pokoju. Czuję się dziwnie. Na ścianach tańczą cienie, w podłodze „rzeźbią się” fraktale, zamknięcie oczu powoduje wejście ne tyle w wizje, co w świat abstrakcyjnych wyobrażeń i odczuć. Faktura mojej bluzy nabiera nieznośnej regularności, chociaż jest znacznie mniej wizualnie niż po metocynie, obraz migocze przed oczami. Jakbym przeżywała chaotyczne połączenie poprzednich tripów. Nie wiem, na czym się skupić, zastanawiam się, czy to właśnie mają na myśli ci, którzy piszą „było grubo”. Ostatecznie skupiam się na tym co według mnie „powinno” być powiązane z 4-AcO-DMT. Rzucam się na łóżko, z zamkniętymi oczami badam dotykiem nierówności koca, ostatecznie zwijam się w kłębek na środku łóżka, przechodzę do pozycji embrionalnej, z brzuchem i twarzą w dół. Zdaję sobie sprawę, że nawet nie wiem, czy mam zamknięte czy otwarte oczy, sprawdzam to kilka razy, co niewiele pomaga.
Moje ciało stapia się z kocem, tracę tożsamość. Jestem tylko wypustką ciepłej plastycznej powierzchni połykanej przez żabę, a gardziel tej żaby jest wnętrzem serca... Nie, to nie serce, to łono pramatki, która wkrótce na nowo urodzi wszechświat...
Jestem wypustką? Ogarnia mnie wesołość, której nie mogę opanować, parskam śmiechem.
Nie otwierając oczu zeskakuję z łóżka, jak kot ląduję na czterech łapach, prosto w wodorosty na podłodze.
T+1.50
Jest już ciemno. Znów siedzę z zamkniętymi oczami, wciąga mnie wyobraźnia, taka obca, jak nie moja, dzika, zmutowana od tego estru-octanu. Jeśli wcześniej czułam chłód, teraz mam wrażenie że płonę. Trudno mi ocenić, czy to tylko wrażenia, czy naprawdę wzrastała mi temperatura ciała, możliwe, że pierwsze efekty uboczne zaczęły się już wtedy. Ale wówczas, kiedy podkuliłam nogi, gorąco na dłoniach i w klatce piersiowej sprawiało mi przyjemność. Wczuwałam się w te wrażenia, syciałam się tą chemiczną rozkoszą, próbowałam umysłem badać swoje ciało. W porządku? Owszem. Przyjemnie? Ooo, tak... Więc czego jeszcze chcieć?
W tym czasie musiałam odwiedzić łazienkę, która postanowiła sobie zmienić wystrój na coś w stylu dawnego wygaszacza ekranu, znanego jako Labirynt 3D. Myjąc ręce podziwiałam turkusowe neonowe błyski pulsujące na kafelkach.
Wracając do pokoju znalazłam półtoralitrową butelkę wody mineralnej, w której została prawie połowa. Trochę wypiłam, zanim znów na czas nieokreślony zajęłam mój posterunek przy łóżku.
T+2.10
Tkwię głęboko w abstrakcji. W odczuciach staję się bohaterem obrazów Alexa Greya, wypełnionym światłem. Zawieszona w próżni jestem przejrzysta i pusta w środku, strumienie światła płyną przez moje ciało bez przeszkód. Pionowo w górę i znów spiralnie w dół. Oddycham nim, spijam je.
Myślę, że to już czas, że tyle wieków na to czekałam. Że przyszła pora się rozbudzić w tej innej rzeczywistości. Rzeka życia poniżej mojego ciała jest gotowa, żeby wybić ognistym źródłem i stworzyć nową mnie.
„Tak, Kundalini, chcę tego” myślę. Widzę już umysłem tę rzekę, wzbija się do góry...
I coś nagle przerywa ten stan, jakby w wewnętrznym świecie zgasły wszystkie światła. Tak namacalnie odczułam zamknięcie w mroku jak w miękkiej wilgotnej skorupce. Stało się czy nie? Czy nie może się stać, bo to nie ten właściwy czas?
Jestem zarodkiem, embrionem, otulonym pączkami nierozwiniętego liścia, otacza mnie zielonkawa ciemność tych delikatnych błonek. Uśpiona w kokonie, którego nerwy przerastają moje ciało, mój kręgosłu, mój mózg. Soki płyną systemem przewodzącym tej rośliny, której jestem częścią, czuję, jak mnie zasilają.
To chyba był najbardziej intrygujący i dziwny moment podczas tego tripa.
Umysłem badam ciało. Wszystko wydaje się w porządku, czuję tylko lekki dyskomfort przy oddychaniu, pociągam nosem, jakbym miała katar. Tak łatwo było mi to wtedy ignowrować...
T+2.30
Wychodzę na korytarz. Tapeta na ścianie zmienia się, na moich oczach erozja ryje w niej nowe wzory. Czasem nieregularne jak ślady po spływie żrącej cieczy, czasem stają się rzeźbami. Opieram się o ścianę, osuwam się po niej, patrząc jednocześnie w lustro naprzeciwko mnie. Czy ktoś gdzieś nie pisał, że po psychodelikach nie można patrzeć w lustra? A nawet jeśli, dlaczego nie można?
Nad moim skulonym pod ścianą odbiciem widzę spiralnie skręcone gałęzie, jakby stworzone z dymu, przywierające do ściany, która przemienia się w kamienną ścianę lochu ze starych gier komputerowych. Patrząc na to uświadamiam sobie, że nie potrafię tego zjawiska nazwać...
Stało się, proces myślenia został rozbity. Po glowie kołaczą strzępy sylab, „werbalne” myśli tracą rację bytu, słowa dryfują bezładnie, oddzielone od swoich znaczeń.
Zamykam oczy, próbując się poddać, wyłączyć mechanizmy obronne. Ego czy nie, chcę badać ten proces, nie stawiać opór. Zdaję sobie sprawę, że w takiej sytuacji sprawdza się myślenie wrażeniami i obrazami, sam proces nauki tego wydaje mi się nieopisanie zabawny. Mówię sobie w myślach, że to przecież łatwe.
Poprawka, próbuję mówić sobie w myślach. Mogę myśleć o tym, że to łatwe, ale myśl nie może przybrać postaci oznajmującego zdania, bo wówczas coś tnie i miesza mój umysł jak sokowirówka. Więc znów myślę wrażeniami i obrazami, zauważam, że tak myśli się znacznie SZYBCIEJ. Czy to odkrycie da się jakos wykorzystać?
Kiedy za bardzo się zapętlam, próbuję uciec od tego stanu.
Uciec? Dokąd? Nie masz wyboru, ćpunie, jedyne co możesz zrobić, to zaakceptować ten stan i w nim trwać...
Kiedy dręczę się i jednocześnie uspokajam tą myslą, zdaję sobie sprawę, że coś utrudnia mi oddychanie, pociągam nosem, przełykam ślinę. Nieprzyjemnie trochę, ale nie tak bardzo.
Znów wciąga mnie surrealistyczna wyobraźnia, moje ciało, oprócz głowy i rąk, staje się ceglanym pierścieniem studni, która zaczyna się w podłodze mojego mieszkania a kończy w samym jądzrze ziemi. Pochylam się nad tą studnią, zamkniętymi oczami patrzę w głąb.
Przecież mogę o tym myśleć obrazami, to takie łatwe...
Z tego stanu wyrywa mnie dzwonek do drzwi, nagła panika, groźba kłopotów powoduje moje nagłe otrzeźwienie, przez chwilę jest tak, jakbym nic nie brała. Zaglądam przez wizjer, otwieram drzwi. To tylko siostra, która w pewnym momencie na chwilę wyszła...
T+3.00
Po krótkiej rozmowie z siostrą idę do mojego pokoju. Powoli wraca działanie tryptaminy. No tak, w końcu to działa falami.
Piję trochę wody mineralnej, teraz prawię już czuję ten stan podgorączkowy, fizyczny efekt uboczny. Pociągam nosem raz po raz, towarzyszą temu nieprzyjemne uczucia, czuję też suchość w gardle. Ale wewnętrzny przymus znów prowadzi mnie w moje stałe „miejsce do tryptaminowej medytacji”. Podkulam nogi, krzyżuję ręce na klatce piersiowej. Zdaję sobie sprawę, że oddycham rzadko, a oddech jest płytki. Mimo nadzwyczaj stymulowanych wewnętrznych nerwów czuciowych, nie byłam w stanie wykryć bicia serca. Z niepokojem szukam go dłonią na klatce piersiowej, potem pulsu na szyi i nadgarstku...
Może już umarłam? Może nie zauważyłam chwili, kiedy weszłam w zaświaty... Przecież według niektórych teorii duch nie wie, że nastąpiła śmierć ciała, nie zauważa różnicy.
„A jakie to ma znaczenie?” pytam sama siebie w myślach. Wizja niezauważonej własnej śmierci nie budzi we mnie kompletnie żadnych emocji.
Odczucia są właściwie takie same, tylko pojawia się myśl o względności. Że to, co wydawało mi się rzeczywistością, może nią nie jest, że może to Matrix i moje odczucia to budzenie się w tym kokonie, w którym dotąd spała moja prawdziwa osoba... A może każdy stan to iluzja, w którą umysł wierzy, bo tak jest w swojej niedoskonałości zaprogramowany?
Czuję, że jestem częścią fraktalnej machiny, krótkim odcinkiem sieci perforowanych filarów, w której stale zachodzi przepływ energii i informacji. Z każdym oddechem strumienie światła przepływają poziomo i pionowo przez te perforacje.
Dlaczego tak ciężko się oddycha?
Staram się uwierzyć, że to światło mnie uzdrowi, że wszystko, co nieprzyjemne minie. Jestem przecież tylko jedną z tych twarzy tworzących granat nocnego nieba na obrazach Greya, jestem jednym z „duchów przodków”. Błahe sprawy codzienności śmieszą mnie, mnie, prastarą część kosmosu...
Bez problemu mogę wracać świadomością do rzeczywistości, czuje się wówczas jak pijana, mogę też natychmiast pogrążyć się w świecie moich wizji. Kiedy siostra w pewnym momencie zagląda do mojego pokoju, półprzytomnym głosem mówię jej, że wszystko jest w porządku.
Jakiś czas później zdaję sobie sprawę, że światło jednak nie przynosi ulgi. Dyskomfort jest już znaczny, rośnie.
T+3:50
Idę do łazienki i czuję, że coś naprawdę jest nie tak. W gardle i w okolicach podniebienia czuję dyskomfort. Spluwam do umywalki, myśląc, że jeśli zobaczę krew... Nie widzę krwi, ale strach narasta. Krwawienie z nosa, na pewno. Spływa do gardła, dlatego to czuję, czuję jakbym przełykała skrzepy... W wyobraźni widzę już wewnętrzne uszkodzenia jamy nosowej, racjonalnie tłumaczę sobie, że takie obrażenia nie miały jak powstać. To tylko przeciążenie organizmu, nieraz już trochę krwi poleciało ze zmęczenia.
„Trochę” myślę w panice „Nie tyle, przecież mam tam chyba krwawą miazgę”
Opanowuję się, mówę sobie, że psychodelik wzmaga strach. Idę do pokoju, piję wodę mineralną, odczucia w gardle są tak nieprzyjemne, że wypijam wszystko, co było w butelce. Próbuję się uspokoić, mówię, że to tylko lekcja, próba strachu, której jestem poddawana, że właśnie opanowałam sytuację... Kilkanaście minut później myślę, że jednak się mylę.
Przechodzę do korytarza, nie wiem, co robić. Wezwać pomoc? Kogo? I w dodatku w takim stanie. Strach i związana z nim adrenalina stłumiły psychodeliczny wpływ 4-AcO-DMT, pozostały tylko nieznaczne zmiany wizualne i wrażenie nieprzyjemnie jaskrawego światła.
Mam czekać, aż substancja całkowicie „zejdzie” i spróbować ocenić sytuację? W końcu stymulacja nerwów czuciowych może dawać mi błędny obraz gorszy, niż w rzeczywistości... Otwieram kolejną butelkę wody mineralnej, strach jeszcze wzmaga silne pragnienie. Oglądam swoją rozgorączkowaną twarz w lustrze.
Zmuszam się do przejścia do pokoju, zapalam światło, siadam do komputera. Szukam informacji o ubocznych skutkach tryptamin, o 4-AcO-DMT i psylocynie, ich ewentualnym wpływie na krzepliwość, krwotokach z nosa... Wrażenie racjonalnego działania, mimo tryptaminowej gonitwy myśli, nieznacznie zmniejsza panikę. Poza tym, że nie wiem, co robić. Bezwiednie pochłaniam ogromne ilości wody mineralnej, bardziej celowo otwieram okno, zdając sobie sprawę, że w pokoju jest duszno. Głęboko oddycham, sprawdzając, czy zresztą organizmu jest w porządku, nie wyczuwam niczego niepokojącego. Kiedy dotykam twarzy w okolicach nosa, na dłoni pozostają mi małe plamki krwi, na ten widok robi mi się słabo.
Racjonalne działanie wraca mi wraz z kolejnymi porcjami wody, dociera do mnie, co najprawdopodobniej się stało. Przypominam sobie eksperyment z metocyną, mimowolne łzy i cieknięcie z nosa.
Czy przypadkiem właśnie nie przeszłam ekspresowej wersji „wtórnej mukowiscydozy” połączonej z odwodnieniem i gorączką, co było spowodowane brakiem reakcji na nieszkodliwe efekty uboczne tryptaminy?
Idę do łazienki, aby spróbować doprowadzić gardło i nos do porządku. Muszę pozbyć się tej wydzieliny, krwi, czegokolwiek... I wypić kolejne dwa litry wody. I nie wiem, co jeszcze.
Tak, zdołałam opanować sytuację. Około wpół do dziesiątej stwierdziłam z ulgą, że faktycznie nie ucierpiałam a ze złością na samą siebie zdałam sobie sprawę, że mogłabym bez problemu temu zapobiec. Wystarczyłoby tylko reagować na drobne sygnały organizmu, kiedy efekty uboczne, zupełnie jeszcze nieszkodliwe, zaczęły dawać o sobie znać. Jak najbardziej było możliwe zredukowanie ich do praktycznie nieodczuwalnego minimum.
Szybkość, z jaką po doprowadzeniu się do porządku zaczęłam się „regenerować” świadczyła o tym, że naprawdę nie trzeba było nic więcej. Po dziesiątej, czując tylko zwyczajne zmęczenie, zdołałam zjeść lekką kolację, potem wykąpałam się i poszłam do łóżka. Nie mogłam zasnąć jeszcze przez kilka godzin, co było raczej efektem zdenerwowania niż nadal trwających, słabych już efektów 4-AcO-DMT. W środku nocy, zanim zasnęłam, odczuwałam jeszcze silne zapotrzebowanie na glukozę, po takiej eksploatacji organizmu nic dziwnego. Jedząc czekoladę i pierwszą paczkę owocowych chrupek, jaka wpadła mi w ręce, myślałam o tym, wtedy już z rosnącym rozbawieniem, że w tym momencie, z biochemicznego punktu widzenia, jestem w znacznie lepszym stanie, niż byłabym po upiciu się wódką.
Epilog
Trudno mi jednoznacznie zakwalifikować to przeżycie jako pozytywne, czy negatywne. To, co oferowała mi tryptamina, dało mi sporo przyjemności i stało się pretekstem do głębszych przemyśleń, nawet teraz, pisząc to, czuję coś jak ładunek pozytywnej energii, na czas nieokreślony wynoszący mnie ponad moją zwyczajną przewlekłą depresję. Żałuję, że nie zakończyło się to w inny sposób, bez tego naprawdę koszmarnego strachu i poczucia bezradności.
Właściwie nie żałuję, że to zrobiłam. Końcowy efekt to zwyczajny wypadek przy pracy, w końcu dopiero „uczę się” psychodelików. Na własnych błędach, chyba każdy tak musi. Jak ktoś powiedział, właśnie takie „problematyczne” tripy dają cenne lekcje.
Na moje wątpliwości odpowiedzi otrzymałam.
4-AcO-DMT nie uległo degradacji. I raczej za szybko nie ulegnie.
W równych dawkach działanie trochę różni się od 4-HO-MET, wpływ na ciało nieco silniejszy, efekty wizualne słabsze, plus bonus w postaci szczególnych wrażeń dotykowych, których metocyna nie daje.
Teraz niewątpliwie określiłam, że metocyna jest dla mnie tą substancją od dobrego nastroju, kreatywności i kolorowych wizji, a 4-AcO-DMT powoduje raczej podróże w głąb siebie i wrażenia bardziej „mistyczne”, także trochę mroczne.
Dodatkowo dotarło do mnie, że nie boję się samej w sobie śmierci, ale sposobu w jaki będę umierać i ewentualnego bólu czy reakcji ciała na choroby lub obrażenia.
Nic nie wskazuje na to, że odniosłam jakiś uszczerbek na zdrowiu. Następnego dnia było właściwie tak, jakby nic się nie stało. Postanowiłam kolejne eksperymenty przesunąć nieco w czasie, żeby mieć pewność, że kiedy znów przyjdzie mi coś testować, będę w dobrej formie.
- 16202 odsłony
Odpowiedzi
Hmm.. to prawda że takie
Hmm.. to prawda że takie "problematyczne tripy" dają sporą lekcje i to nie tylko w zakresie samych psychodelików. Co do bycia "duchem" na tripie, to ja miałem podobną sytuacje tyle że grupowo. Wszystkie trzy osoby czyli ja mój przyjaciel i przyjaciółka, uznaliśmy że umarliśmy i będziemy już wiecznie we fraktalnym zapętleniu czasu i schematów sytuacyjnych. I o dziwo było mi trochę smutno, że okazało się że musimy wracać to dego kurwidołka pozbawionego "racjonalności" jakiej nabywa się w świecie psychodeli. Dobry tripraport.
Lubię kwachy
Jak żyć
Wtedy już będzie człowieka ciągnęło do tego świata, bo bez tego jakoś tak pusto, czegoś brak.
Twoja wola i podejście mogą sprawić, że się stoczysz albo zbiliżysz do istoty.
Zawsze można pocieszyć się
Zawsze można pocieszyć się myślą, że będzie ten następny raz ;-) Ale zauważyłam, że już mam odruch doszukiwania się psychodelicznego postrzegania w realnym świecie na trzeźwo. Czasem wydaje mi się, że coś takie pokręcone i zmienione widzę, że muszę spojrzeć jeszcze raz albo przyjrzeć się dłużej, żeby stwierdzić, że tylko mi się zdawało.