gdy na blotterach lsd sprzedawano
detale
raporty t.rydzyk
gdy na blotterach lsd sprzedawano
podobne
Jesień 1996 – to były czasy! Papierek załatwił mi Marcin, mój kumpel z liceum – po prostu wszedł do pierwszej lepszej szulerni przy Piotrkowskiej i wróciwszy po chwili, nie kryjąc się specjalnie, wręczył mi dilerkę z kartonikiem. W akademiku czekał na mnie Witek, znajomy mojej dziewczyny oraz Luke, doświadczony podróżnik, który miał nas (samemu będąc trzeźwym) prowadzić w pierwszą podróż. Podkreślam jeszcze raz – był to jeden kartonik, więc wszystko co stało się potem było efektem działania połowy dawki!
Trójkąciki zaaplikowaliśmy sobie pod język, w drodze do Fabryki. Młodzieży wyjaśniam, że był to taki uroczy, postindustrialny lokal w starej kamienicy – połączenie surowych ścian loftu, błyszczących chromowanych mebli klubu i świateł dyskoteki. Dodatkowo, wchodząc tam i czując słodkawy opar marihuany (palonej bez skrępowania na miękkich kanapach) zaraz łapałeś atmosferę miejsca, wyjątkowo sprzyjającą stworzeniu odpowiedniego set and setting.
Zamówiliśmy piwo, z którego pierwszymi haustami połknęliśmy kartoniki, czekając na efekty. Ponieważ było to już mniej więcej pół godziny, od kiedy zaczęliśmy żuć, zaczął nas ogarniać zwykły w takich okolicznościach stan „na nas to nie działa”, „to musiał być lipny towar”.
Opróżniliśmy kufle. Rozejrzałem się dookoła. Dwa metry ode mnie stał wieszak, pełen jesiennych okryć. Jedna z kurtek, z braku wolnego miejsca, rozpostarta niczym płachta na pozostałych płaszczach, miała z tyłu wyszyty, czy może naprasowany, wizerunek stylizowanego samolotu. I nie zrozumcie mnie źle – z tym samolotem zupełnie nic się nie działo. Byłem jednak pewien, całkiem pewien, że...
— Jeszcze chwila, a ten samolot zerwie się do lotu! — na głos wypowiedziałem swoje myśli. W tym momencie obrazek nieco się uwypuklił, jakby to, co było za nim próbowało rzeczywiście się wydostać.
Luke spojrzał na mnie i, przybierając jeden z tych swoich szatańskich uśmiechów powiedział — Zaczyna się! Najlepszy test – zobacz, jak ci się chodzi.
Wstałem i ostrożnie przeszedłem trzy kroki. Coś, najprawdopodobniej jakaś zmiana w mięśniach, spowodowała, że czułem, jakbym stąpał po miękkim, gąbczastym dywanie.
— Idziemy? — zapytała moja dziewczyna, a jej usta otwierały się szeroko, rozciągając wyraźnie przy każdej samogłosce. Były duże i poruszały się jak w zwolnionym tempie.
Luke powiedział, żebyśmy nie tracili czasu, zostawiliśmy więc kasę za piwo, chwyciłem moją dziewczynę za rękę i zaczęliśmy iść między stolikami. Nie iść – lawirować – jej ręka, w tym samym, leniwym tempie, dostosowała się do tych meandrycznych ruchów, straciła kości, czasem wydłużała się, czasem swobodnie zginała, płynęła przez powietrze, między stolikami, złączona z moją. Wyszliśmy na ciemne podwórko – coś było inaczej, ale wokół siebie nie widziałem jeszcze nic dziwnego. Dopiero gdy z mrocznej bramy wynurzyliśmy się w światła jesiennej, wieczornej Piotrkowskiej, zauważyłem, że zmianie uległo postrzeganie świateł. Latarnie uliczne, wystawy, dekoracje, nawet jarzeniówki – wszystko to było ciepłe i pastelowe. Zauważyłem, że nie słychać miejskiego hałasu, nie było też cicho, ludzie szeptali, podzwaniały jakieś cudne, niewidzialne instrumenty, wszystko było stłumione i spokojne. Zdałem sobie sprawę, że choć wiem dokładnie, gdzie byliśmy, zupełnie się zgubiłem. Nic się nie zgadzało – mieliśmy iść w stronę katedry, ale moje przeczucie mówiło mi, że idziemy w kierunku przeciwnym, w stronę Placu Wolności. Zastanowiłem się nad tym chwilę i wszystko stało się jasne – widziałem lustrzane odbicie rzeczywistości, sklepy które, podczas spaceru ku południowemu krańcowi Piotrkowskiej, powinny być z prawej, były z lewej. Urząd miasta – po prawej, Bata – po lewej, Pasaż Shillera – po prawej... Wrażenie trwało chwilę, po czym minęło, wiedziałem już, że szedłem dobrze, w kierunku katedry. Byłem sam.
Pusta ulica, puste chodniki, puste sklepy, z otwartymi na oścież drzwiami, wszystko wyludnione, irracjonalne. Wyciągnąłem w bok lewą rękę i natrafiłem na opór – tam gdzie chwilę temu nie było nikogo, zmaterializowało się w powietrzu ramię mojej dziewczyny. Kiedy ścisnąłem jej dłoń, materializacja postąpiła w błyskawicznym tempie, wyłaniając z nicości ją, a także pozostałych przechodniów.
Przeskok. Inne miejsce. Luke prowadzi mnie w jedno z wielu podwórek przy Piotrkowskiej. Enklawa magii, zaklęta między czterema ścianami. Cudowne światło sączące się po murach o niesamowitych fakturach – każde pęknięcie, każda łata obleciałego tynku, każda plama farby są częścią jakiegoś niesamowitego dzieła wymalowanego przez czas. Do tego ciemne tafle szyb jakiegoś biura, spokojne jak jezioro w nocy i takież głębokie. Wyglądają jak czarne dziury, jak zachęcające portale do innej rzeczywistości.
Wracam. Przed nami oświetlona katedra, kilku facetów męczy się z samochodem, chyba nie chce zapalić.
— Pomóżmy im! — mówię i uciekam Luke’owi. Chyba chciał mnie powstrzymać, chyba za mną biegnie, jakoś tak dziwnie, ale nie wiem, bo znów...
Przeskok. Pchamy samochód. Pcham z całej siły. Facet mocno skręca kierownicę i wprowadza auto do jakiejś ciemnej bramy, która zawsze jest zamknięta. Patrzy na mnie dziwnie, Luke odciąga mnie syzbko. Biegnie i ciągnie mnie.
Wracam. — Czy my właśnie przed chwilą? samochód...? — koniec zdania był już nieskładny, bo za chwilę nastąpił kojeny...
Przeskok. Podświetlone od spodu, nagie drzewo. Luke doskonale wie, co mi pokazywać – mieszanina światła i drobnych czarnych gałązek, to jak koronka, którą moja babcia układała na ławie, choć przecież koronka była biała. Wiem, że teraz pień i konary śpią, wiem, że zimą soki będą w nim krążyć wolniej, wiem, że drzewo jest taką istotą, jak ja, tylko że żyje dużo, dużo wolniej. Drobne gałązki splątanej korony są najcudniejszym widokiem, który do tej pory widziałem.
Przeskok. Luke mówi, że fajnie, jak wjedziemy windą. Wjeżdżamy. Faktycznie jakbyśmy wstępowali do nieba, unosili się ku gwiazdom, jak Ferdynand Wspaniały w swojej hotelowej windzie.
Przeskok. Oglądamy akwarelę z pokoju mojej dziewczyny – malowana grubymi pociągnięciami pędzla. Dziś wydaje mi się, ze to tłusta, gęsta farba, może nawet zabarwiony twaróg? Obraz, który normalnie był zbiorem wielkich, kolorowych, nieodgadnionych plam, nagle staje się bardzo oczywisty: to przystanek, stoją na nim ludzie, właśnie podjeżdża czerwony autobus. Każdy przedmiot wyraźnie odstaje od otoczenia, każdy jest na właściwej głębokości, autobus drży, bo ma zapalony silnik. W gęstym twarogu wyraźnie widać ślad przebiegu każdego włókna pędzla. Witek rozwiązuje krzyżówkę:
— Hej, ludzie, co to może być? „W parze z sierpem, cztery litery...”, — po czym sprawdza co już wpisał i dla ułatwienia dodaje: — Kończy się na „ROŚ”.
Wybuchy śmiechu. Śmieją się nawet ci trzeźwi. Za chwilę jemy kanapki – i choć pewien jestem, że były to kanapki zupełnie zwykłe, dopada mnie symfonia smaków i zapachów.
Gonitwa myśli – każdy przedmiot coś opowiada. Ten stół zaprojektował jakiś stolarz – kim był, czy lubił swoją pracę? Jak wygląda praca w tartaku, w którym przygotowano tarcicę? Każdy słój tego drewna opowiada jakąś historię, to rok z życia drzewa, można by z niego czytać jak z księgi. W jakim lesie rosło to drzewo? Kto stąpał po lesie, gdy ono ledwie kiełkowało? Chcę o tym wszystkim opowiadać, jednak, gdy otwieram usta, mówię już o czym innym, mówię dwa słowa, widzę coś nowego, mówię słowo, chcę dokładnie opisać, co teraz czuję, mówię pół słowa. Myślę jasno i zupełnie trzeźwo, jednak myśli biegną z tak olśniewającą szybkością, że nie jestem w stanie ich wypowiedzieć. Urywane słowa i cząstki zdań, brzmią jak bełkot.
Jemy kanapki i śmiejemy się. Śmiejemy się tak bardzo, że słyszą nas wszystkie okoliczne pokoje. Nieustający śmiech, nie pamiętam już, z czego.
— Jak myślisz, ile godzin minęło? — pyta Luke.
Jedno słowo jestem w stanie z siebie wyrzucić:
— Pięć.
— Półtorej godziny, od kiedy pojawiły się pierwsze efekty.
Bo to prawda, czas płynie, a momentami staje w miejscu. Widać jak bardzo subiektywne jest postrzeganie jego upływu. Oczywiście efekt może wynikać z tej szybkości myśli, tego że normalnie mamy ich na sekundę jedną, nie dziesięć?
Witek siedzi na podłodze, pokazuje mi całostronicową reklamę w kolorowym czasopiśmie – po twarzy modela płyną powoli krople wilgoci, usta poruszają się lekko z każdym wdechem i wydechem. W ogóle każdy przedmiot, na który się tylko spojrzy – oddycha. Na płaskich powierzchniach roją się drobne, geometryczne wzory. Błędnik przekazuje fałszywe wrażenia wznoszenia się i opadania. Muzyka rozbrzmiewa z każdego punktu pokoju. Obracam głowę i patrzę na łóżko, na którym leży zmierzwiony koc. Zamieram w bezruchu, oczarowany. Pod kocem są cudowne, maleńkie stworzenia. Nie widzę ich, wiem tylko, że śpią, że przewracają się z boku na bok, przeciągają, przytulają do siebie. Ich unoszące się w oddechach klatki piersiowe, ich rączki i stópki, wszystko to bije spokojem i ciepłem. Może to szczenięta, może krasnale, może malutkie misie – wiem że na pewno są cudowne, ale nie chcę odkrywać koca i przerywać ich snu. Obracam oczy, Witek z otwartymi ustami siedzi na krześle i patrzy tam gdzie ja. Mówi do mnie:
— Widziałeś? Pod tym kocem śpią takie malutkie ludziki!
Nam nie chciało się spać, choć dawno minęła północ. Tyle było jeszcze rzeczy do obejrzenia! Każdy przedmiot ujawniał cechy, których dotąd nie zauważyliśmy. Każdy, choćby najlepiej znany zakamarek akademika, był zupełnie nowym miejscem. Niesposób opisać wszystkich cudów, któreśmy tego wieczora widzieli i słyszeli (a przecież była jeszcze muzyka, grafiki, wycieczki po piętrach, plakat z mgławicą Łeb konia, który wylał się z ram i wypełnił pokój, zegar chodzący wspak, i wiele, wiele innych, czarownych rzeczy). Niestety, pamięć, zwłaszcza po jedenastu latach, jest zbyt zawodna.
Pamiętam jeszcze tylko, że LSD opuszczało mnie łagodnie. Po dwunastu godzinach, o szóstej rano byłem już bardzo zmęczony. Okresy pełnej trzeźwości były coraz dłuższe, a przeskoki do czarownego, lecz męczącego świata coraz krótsze. Moja trzeźwa część była senna, a ta zaczarowana – wciąż pełna myśli i pomysłów. Czułem się jak żuczek, który mozolnie brnie po mokrym piachu na suchą plażę. Gdy przychodzi fala, zalewa go, ściąga i zmusza do skrabania się od nowa. Stopniowo fale były coraz mniejsze i mniejsze, aż ustały.
P.S. Piętnaście lat po tej podróży Witek przypomniał sobie parę rzeczy:
[12:23:30] <X> nie wiem czy pamiętasz ale kanapki były z serem i keczupem
[12:23:42] <X> i zaczalem sie smiac bo sie rozjezdzaly mi w reku
[12:23:46] <X> i pozniej walnąłem
[12:23:53] <X> "kurwa, śmieje sie jak głupi do sera"
[12:23:59] <X> i wtedy wszyscy walneli śmiechem ;-)
[12:24:10] <X> i jeszcze nie mogłęm pisać bo długopis mi się wyalienował
[12:24:25] <X> w sensie był miękki, ale dla się 'wyalienowal':]
[12:25:07] <X> i jeszcze przez dziurkę od klucza patrzeliśmy do wnętrza szafy i było"głęboko"
[12:25:20] <X> a Ty miałeś wirtualną dupę bo przechodziłeś przez lustro na korytarzu
[12:25:42] <X> i pojechaliśmy na górę akademika
[12:25:53] <X> i po Piotrkowskiej chodziła świecaca dżdżownica
[12:26:42] <X> kurwaaa!
[12:26:50] <X> a hasło moje do stołu powiedziane
[12:26:58] <X> "ODDYCHAJ! NIECH WIEM, ŻE ŻYJESZ!!"
[12:27:47] <X> ja piuernicze ludziki pod kocem były zajebiste
[12:27:50] <X> masakra
[12:27:56] <X> i miałem wiertełko na nosie
[12:28:00] <X> widziałem w lustrze
[12:29:26] <X> i biłem się z kurtką w korytarzu
[12:30:26] <X> no ja miałem tez mniej fajne schizy w międzyczasie
[12:30:35] <X> krew płynąca z oka
[12:31:01] <X> tudzież później z kranu - nie widziałęm ale czułem ze tam jest a rurociągi to cały układ krwionośny
[12:31:21] <X> później jak sam w pokoju byłem to się meble nade mną ukłoniły i oczy w oknie się świeciły
[12:31:46] <X> i galaktyka była na ścianie, pamiętasz?
[12:31:51] <X> konski łeb
[12:31:57] <X> jeździła po całej ścianie
[12:32:05] <X> a ten olejny obrazek! ha!
[12:32:13] <X> zajebisty był, cały taki... in motion :]
[12:32:23] <X> i jeszcze hasło
[12:32:28] <X> "ala ma tripa" :]
- 20362 odsłony
Odpowiedzi
Świetny tr!
Doskonałt tr, oddaje niemal idealnie klimat fazy kwasowej, ten stan umysłu gdy wszystko nas zachwyca a myśli z prędkością światła napływają nam do głowy! Szybko się na dodatek czyta. brawo! No i okres kiedy podróż się odbyła... ehh...
Wiele tego...