12 dni, 12 godzin i 12 minut
detale
raporty berkanan
12 dni, 12 godzin i 12 minut
podobne
Komentarz: Tekst został spisany jakoś miesiąc po wydarzeniach mających miejsce w nim opisanych. Był to specyficzny okres w moim życiu, po dość kiepskich przejściach, którego zwieńczeniem miała być podróż na stopa po Polsce. Niedługo po powrocie z "rajdu po Polsce" postanowiłem porzucić Beta-Ketony, z racji tego iż mają na mnie zbyt duży potencjał uzależniający - a w owym okresie byłem w ciągu od kilku miesięcy. Wiem, że tekst zawiera ok. 6,7-6,8K słów, nie mniej jednak wydaje mi się że to dobre miejsce do jego opublikwania. Tekst, jak i sama przygoda ma już ponad półtora roku.
Jeszcze w Szczecinie
Jest piąty maja, przyniosłem sztukę jazzu do pokoju znajomych. Pomyślałem sobie, że wypadałoby coś spalić z okazji urodzin (choć specjalnie ich nie obchodzę). Nie mniej jednak B. miał ze sobą także worek mefa w pudrze (może 1 lub 1,5g). Wchłonęliśmy to wszystko na cztery głowy (ja, B., O. i K.), rozmowność, lekka empatia (prawie nie wyczuwalna) i minimalna euforia. W późniejszym czasie pojawił się zjazd po tym mefie, tak więc razem z B. i O. wzięliśmy po jednej lub dwóch tabletkach z hydroksyzyną (każda po 25mg). Jakoś to przetrwaliśmy, by po jakimś czasie wpadł T. „Ż” razem z jakimś jazzem zamówiwszy ćwiarę koko, którym i mnie, i B. poczęstował w minimalnej ilości. Czas jakoś płynął, nie wiele pamiętam, prócz tego że pod koniec, tj. około godziny szóstej czy też siódmej po południu zrobiłem się na tyle senny, iż postanowiłem sobie pospać. Tak więc zrobiłem, więc poszedłem spać.
Zaburzyło to mi i O. trochę koncepcję naszego wyjazdu, który to zaplanowaliśmy na następny dzień. Mieliśmy jechać na stopa do Wrocławia, a potem do Warszawy, a być może gdzieś jeszcze. Nie zakładaliśmy w pełni niczego z góry, bowiem nie byliśmy pewni gdzie nas poniesie zważywszy na fakt, iż byliśmy otwarci na praktycznie każdą propozycję.
Nie mniej jednak ustawiłem sobie jeszcze przed snem budzik na ok. piątą czy szóstą rano, co jednak stało się całkiem awykonalne. Hydroksyzyna zmuliła mnie na tyle, że nie byłem w stanie wstać z łóżka przed ósmą, tak więc wstałem dopiero o tej godzinie. Obudziwszy się standardowo poszedłem się wykąpać pod prysznicem i wymyć, następnie założywszy szkła na oczy ujrzałem ten burdel, który zdążyłem zrobić w moim pokoju wraz z mymi pozostałymi dwoma współlokatorami (Bm. I R.). Pośród tego syfu, brudu i zgnilizny zauważyłem martwego gołębia, dopadła mnie pewnego rodzaju euforia i śmiech, bowiem nigdy bym nie wpadł na to po jakiego grzyba komukolwiek martwy gołąb w pokoju (?). Przez chwilę nie byłem pewien czy to nie jakiś flashback czy też HPPD, co zdarzyło mi się już co najmniej dwukrotnie.
Zadzwoniwszy (i obudziwszy jednoczenie) do O. by ten przyszedł i zobaczył tego cholernego ptaka zacząłem konstruować jakieś jedzenie, jednakże nie byłem wstanie wpaść na nic lepszego od tzw. chlebojajka, które wychodzą mi całkiem świetnie.
Gdy tylko przybył O. wraz z K. do mojego pokoju, spytałem się czy ten gołąb nadal istnieje, czy to tylko skrzywienie mojej zawiłej wyobraźni. Na moje szczęście O. potwierdził me przypuszczenia, jakoby ten ptak istniała naprawdę, a jak się później okazało to właśnie Bm. Wczorajszego wieczora się tak spruł się alkoholem, że gdy tylko zobaczył go (tj. tego ptaka) na dworze, postanowił go wziąć nie wiedzieć czemu do naszego pokoju.
Całe te smażenie, pakowanie oraz ubieranie się zajęło nam ok. dwóch godzin, po których to wyruszyliśmy w końcu na wylutówkę ze Szczecina, co swoją drogą zajęło nam co najmniej półtora godziny.
Im dłużej staliśmy w tym miejscu, tym bardziej pogarszała się pogoda wokół. Do tego słabe krążenie w skutek nadużywania mefedronu potęgowało uczucie zimna, wilgoci i chłodu. Z czasem zaczynało kropić, co nas trochę zaniepokoiło zważywszy na fakt, iż nasz karton z napisem „Wrocław” był zapisany zwykłą pastą do butów. Jednakże na nasze szczęście po dokładnie godzinie i czterdziestu dwu minutach w końcu udało się nam złapać stopa, co więcej, facet który nas wiózł powiedział że może nas podwieźć aż do Zielonej Góry, która swoją drogą stanowi jedno z najgorszych miejsc w Polsce, gdzie żyją sami degeneraci o IQ zbliżonym do IQ szympansa. Nie mniej jednak, ci ludzie nie stanowili dla nas większego zagrożenia, jako że człowiek winien jest mieć pewną szansę na intelektualne zwycięstwo ponad głupotę szarej masy. Ponadto nasze szczęście wyrażało się tym bardziej, im mocniej zmieniały się warunki atmosferyczne, z całkiem chłodnego poranka, do całkiem mokrego poranka. No i ruszyliśmy, jesteśmy w drodze.
W drodze
Dalej przejeżdżaliśmy przez różnorakie zadupia zachodniej części rubieży Rzeczpospolitej, od województwa zachodniopomorskiego, poprzez województwo lubuskie i wielkopolskie, aż po dolnośląskie, czyli miejsca docelowego. Jak dla mnie najbardziej zauważalne różnice pomiędzy rejonami tej części Polski można znaleźć przede wszystkim w zróżnicowaniu architekturalnym oraz częściowo antropologicznym. Przykładowo dolnośląskie oraz południowo-wschodnia część lubuskiego z pewnością zawierają w swym wyglądzie jakby typowo germańską strukturę architekturalną, przypominającą w swym wyglądzie także niektóre formy skandynawskiego budownictwa.
Jak się okazało facet co miał nas podwieźć do Zielonki, zdołał nas podwieźć aż za Żmigród, albowiem odwołano mu jakiś rodzinny mityng, a był na tyle miły i uprzejmy że zechciało mu się nas tam odwieźć. Swoją drogą posiadałem mieszane uczucia co do tego faceta, nie byłem pewien czy powinienem być mu wdzięczny czy też nie, a to z tego powodu iż katował nas jakąś totalnie wiejską muzyką i boysbandami, które doprowadzały mnie momentami do szału.
Stanąwszy przy jakiejś stacji paliw wysadził nas i się pożegnał, a jako że miejscówa nie była najbardziej odpowiednia do łapania stopa, musieliśmy się jeszcze potem przejść, aby móc podróżować dalej. Tym razem po jakiś dwudziestu minutach podjechał do nas jakiś robotnik, który wracał z pracy.
Jednakże tym razem, ku odwróceniu naszej passy jechaliśmy samochodem, który częściowo nie miał siedzeń, był cały brudny, nie miał pasów, no i ledwo się poruszał prawdę powiedziawszy. Robotnik ten, którego to imienia niestety nie byłem w stanie spamiętać wyglądał na dość dziwnego człowieka, o zmęczonej starej mordzie i głosie młodego cwaniaka, z resztą jego gadka była podobna. Trochę mu poryliśmy w głowie, trując o jakiś dziwnych tematach, dlatego też wysadził nas niedługo po dotarciu do Wrocławia.
Breslau Festung! Ja wohl, mein fuhrer!
No i siedzieliśmy przed jakąś jednostką wojskową czekając, aż ojciec O. po nas podjedzie, następnie spędziwszy chwilę w samochodzie na lekkiej rozmowie zdążyliśmy się już umówić z naszymi znajomymi, ja z Mx. i A., a O. z Mrt., Gr. i Mł.
Wygłodzeni i odwodnieni skosztowaliśmy domowego obiadku w wykonaniu ojca O., który okazał się być całkiem miłym człowiekiem. Nie mniej jednak, umówiliśmy się z naszymi znajomymi, gdzieś w centrum Wrocławia, wtedy jeszcze niespecjalnie mi znanemu. Pierwszą osobą, która ujrzeliśmy był Mx. czekający na mnie i na A. Z pierwszą chwilą przypadł do gustu O. swymi błyskotliwymi tekstami, którymi strzelał jak z rewolweru.
Mx. jest osobą twardą psychicznie, o dość ciekawym podejściu do świata, w pewnym sensie imponujący mi swym radykalizmem w każdym aspekcie swego życia, jak i niezwykłym, choć umyślnie skrywanym intelektem.
Dla porównania A. stanowi osobę o dość ciekawym usposobieniu, interesującym podejściu do życia oraz światopoglądzie, który poniekąd samemu wraz z Mx. podzielałem w pewnych kwestiach, jednakże w inny sposób interpretując klasyczne zagadnienia związane z konserwatyzmem i reakcjonizmem.
Po dotarciu znajomych O. próbowaliśmy uzgodnić gdzie pójdziemy i co będziemy robić. W międzyczasie paląc lufkę z jakimś jazzem, co z pewnością było dość przypałowe zważywszy na fakt, iż wokół było pełno kamer, jak i policji która co jakiś czas wirowała w okolicy.
Po przybyciu A. wszystko się wyklarowało, rozproszyliśmy się, jako że znajomi O. nie specjalnie odpowiadała opcja nocnego survivalu na Rędzinie, będąc otoczonym posmakiem wrocławskiego szamba. Dalsze losy O. nie są mi specjalnie znane, nie mniej jednak to jak spędziłem czas z A. i Mx. był definitywnie jednym z ciekawszych wypadów w ciągu całego wyjazdu i pobytu we Wrocławiu.
Wyruszyliśmy więc, po drodze zachodząc do monopolowego zakupując po kilka piw i może dwu tabliczkach czekolady. Po drodze rozmawiając o wielu różnych rzeczach, dość intensywnie wpływając na otoczenie w nocnym autobusie, częstokroć wywołując obrzydzenie, strach i serie dziwnych spojrzeń. Po wyjściu z autobusu czekała na nas brukowa droga, dość długa, która wiła się w nieskończoność. Pytając A. ile nam zostało czasu do miejsca docelowego, A. ciągle powtarzał „za chwilę”, bądź. „za jakieś dziesięć minut”, te absurdalne pojęcie czasu nie miało znaczenia, bowiem nigdy nie było zgodne w żaden sposób z prawdą. Sama droga po kostce brukowej trwałą co najmniej pół godziny, następnie dość długi spacer po łąkach, by następnie zacząć przechodzić przez pola irygacyjne, inaczej mówiąc przez oczyszczalnie ścieków. Będąc po uszy w ulatniającym się szambie, czuć było gówno niesamowicie mocno, nie tylko w nosie, w ustach, w płucach, wszędzie. Do tego pełno błota, krzaków, ciągle padający deszcz, jakieś dziwne stwory przemykające nam między nogami etc. Jedną z rzeczy, która w pewien sposób mnie irytowała to była prawie zerowa widoczność oraz prawdopodobieństwo ewentualnego wpadnięcia do szamba czy też rowów, których było pełno w koło. Dodatkowo zaznaczyć należy, iż w miejscu tym pełno było ptaków, niczym w jakimś parku dendrologicznym, wszędzie ptaki, ich śpiewy i ich kupy.
Marsz ten bywał nieznośny, jako że pogoda z minuty na minutę stawała się coraz gorsza, błota było coraz więcej, a A. wciąż twierdził iż jesteśmy „już niedaleko” i zostało nam „już tylko kilka minut”, co w żadnym wypadku nie było prawdą. Sytuację ratowało towarzystwo, z którym się rozmawiało niezwykle dobrze, dogadując się i znajdując wspólny język, praktycznie na wszystkie aspekty i rozmyślenia.
Uformowała się w międzyczasie nowa doktryna przez A. mająca na celu wykonywać wszystko w sposób fanatyczny i nieubłagalny. I tak też było. Wszystko miało swój niepowtarzalny, magiczny charakter, nawet niebo nie było takie same jak zwykle, nic nie było zwykłe, przeciętności nie było sposobu znaleźć w żaden sposób wokół nas i naszej atmosferze.
W końcu dotarliśmy do miejsca docelowego, budynku oczyszczalni ścieków, gdzie spędziliśmy chwilkę, bowiem nie było tu specjalnie miejsca na rozłożenia się, a po za tym stawało się coraz ciemniej z minuty na minutę i nie byliśmy pewni po jakim podłożu się przemieszczamy. Z tego powodu zmuszeni byliśmy opuścić ten kompleks i wyruszyć dalej, Mx. zaproponował abyśmy spędzili noc w myśliwskiej wieżyczce, gdzie żeśmy poszli (oczywiście droga była długa, do czego zdołałem już przywyknąć).
Gdy już byliśmy w tej wieżyczce ustawiliśmy się tam we trzech, cali brudni i śmierdzący szambem, otworzyliśmy sobie po browarze i zaczęliśmy gawędzić na różnorakie tematy, częstokroć wgłębiając się w świat metafizyki. Zdarzało mi się też dość intensywnie narzekać od czasu do czasu, jako że skarpety w butach miałem całkowicie przemoczone, robiło się coraz ciemniej, a widoczność znikała w astronomicznym tempie. Dodatkowo mgła osiadała wyjątkowo nisko otaczając nas naokoło i tworząc tym samym niemożliwy do przejścia mur lub labirynt. Byliśmy zmuszeni tu zostać dłużej, wstępnie myśląc o tym aby w tym miejscu zasnąć, co jednak dla mnie nie było specjalnie możliwe zważywszy na fakt, że było upiornie zimno i wilgotno.
Po pewnym jednak czasie postanowiliśmy zmiatać z tego miejsca, tym razem jednak inną drogą, mniej błotną, za to dłuższą, w międzyczasie mijając nawet trzy budynki mieszkalne i rozszalałe psy, których szczekanie przypominało wycie o ostatni kawałek kości. Gdy już dotarliśmy do wewnętrznej części tego zadupia, zmuszeni byliśmy czekać na autobus do miasta, co niebyło jednak szybkie, bowiem trwało to oczywiście więcej niż „chwilkę”.
Wyszliśmy z tego w dość ciekawym stanie, brudni, śmierdzący, Mx. z rozwalonymi butami i gwoździem w nodze kulejąc. Wódz A. brudny, co mu później nie przeszkadzało pójść w takim stanie na uczelnie. A ja z kolei byłem brudny, zmęczony i przykryty kocem, niczym ponczem, co w swym wyglądzie przypominało obraz jakiś bezdomnych uchodźców z Czeczeni.
Dalej wracając do punktu wyjścia, tj. miejsca spoczynku Mx. był na tyle uprzejmy iż mnie odprowadził pod mieszkanie O., co mimo wszystko było niezwykłym wyczynem, bowiem Rędzin znajdował się dokładnie po przeciwnej stronie miasta, nie mniej jednak Mx. nie udało się namówić, aby zostać z nami i „grać” dalej.
Rokenrol rozpierdol
Gdy już udało się obudzić O. (bowiem była dopiero szósta rano) i wydobyć go z łóżka, aby mnie wpuścił do mieszkania, abym chociaż na chwilę odpocznął, ten poczęstował mnie lokalnym produktem mającym być „mieszankowym” (tj. chemicznym) odpowiednikiem haszyszu. Całkiem dobre gówno, o nazwie „#”, jednakże krótkotrwale działające, co po pewnym momencie zmusiło mnie do dalszej rozkminy w stylu „czym by się tu upierdolić?”. Jako że nie mieliśmy tu żadnego kontaktu na mefedron, zmuszeni byliśmy na korzystanie z tutejszych „soli mineralnych” w postaci Kokolinio, Koko i Cherry Koko.
Tak więc wyruszyliśmy w miasto niedługo potem, czekając chwilę na otwarcie lokalnego sklepu z artykułami „narkotycznymi” jakkolwiek by to nie nazywać. Niestety, po skiffie z Kokolinio nic nie poczuliśmy specjalnie, samo działanie utrzymało się jedynie przez jakieś pięć do dziesięciu minut (czego nie lubię najbardziej w zjawisku tolerancji). Tylko się zdenerwowaliśmy, więc postanowiliśmy wypić sobie kilka, z trzy – cztery piwa w pełnym słońcu w jednym z wrocławskich bloków. Przyznam szczerze, że słońce zrobiło swoje i spełniło swoje zadanie w pełni. Dlatego postanowiliśmy na lekkim rauszu wyruszyć w miasto w poszukiwaniu narkotyków, z lenistwa nie chciało nam się daleko szukać więc postanowiliśmy pójść do SmartSzopa. Powoli zasypiając na przystanku autobusowym weszliśmy do środka, aby w środku zasnąć. I tak sobie jechaliśmy przez chwilę, jako że droga krótka wcale nie była. Po pewnym czasie jakimś cudem jakby się ocknąłem, lewe oko się otworzyło, spojrzałem w głąb autobusu, a tam ujrzałem kanara. Nie myśląc długo zacząłem szturchać O., budząc go tym samym i nakreślając mu obraz naszej sytuacji, nie mniej jednak udało nam się przemknąć przed niezbyt rozgarniętą kontrolerką biletów i wyjść na wolność, akurat na przystanku na którym planowo mieliśmy wyjść.
Idąc dalej pośród szeregu pięknych i odnowionych kamienic szukaliśmy odpowiedniego miejsca, aż w końcu dotarliśmy. Na miejscu zakupiliśmy trochę SmartShivy i Koko, ponadto dowiedzieliśmy się o tym, że w Koko nie ma już mefedronu (który stanowił bodajże 49,5% zawartości tego białego gówna) od świąt wielkanocnych (w Szczecinie próbowaliśmy prawdopodobnie jeszcze wcześniejszej serii, choć wtedy to woleliśmy jednak czystego mefa ponad Koko itp.). Wciągnęliśmy po nosie w jakiejś bramie, by następnie wrócić tam na chwilę, jako że rozpoznałem w jednym ze sprzedawców T-Rexa, lidera nieistniejącego już Delios, zespołu metalowego z Gorzowa Wlkp.
Następnie poszliśmy nad jakąś wysepkę, tam gadając pod wpływem Koko czuć było upragnioną euforię, empatię oraz uczucie spełnienia. Nie trwało to długo, bowiem już po trzydziestu minutach działanie zanikło całkowicie, a i znajomi O. się odezwali abyśmy się spotkali w jakimś parku, więc wyruszyliśmy w ich stronę. Idąc dalej podziwiałem miejscowe uroki Wrocławia, który jawił się w mych oczach jako jedno z najpiękniejszych miast w Polsce (zaraz po Krakowie).
Gdy już dotarliśmy do parku, ujrzeliśmy znajome nam twarze, jednakże nie podchodziliśmy do nich, jako że była przy nich policja, spisując, przepytując etc. Wiedząc, że raczej na pewno mają przy sobie jakieś jaranie i frytę lepiej było się nie wychylać. Jednakże jak się później okazało Gr. dostał mandat jedynie za picie w miejscu publicznym (co samemu przewidywałem, O. nie był takim entuzjastom w tym względzie), więc poszliśmy dalej, do innego parku, aby tam się napić. Wypiliśmy po kilka piwek, następnie poszliśmy nad jakieś wzgórze, którego nazwy specjalnie nie pamiętam. Tam też paliliśmy jazz i shivkę na przemian, piliśmy browar, a pod koniec fuknęliśmy po szczurze. To co lubię we frycie to pełna koncentracja, opanowanie i narastająca pewność siebie, która towarzyszyła nam już do końca wieczoru.
Było całkiem nieźle, potem poszliśmy gdzieś w głąb miasta gdzie było pełno ludzi z racji rozpoczynających się tam juwenaliów. Na jednym z przejść do tramwaju zauważyliśmy jakiegoś typa, który się jakoś dziwnie zachowywał i opierał o murek. Początkowo myślałem że to jakiś świr., lecz po chwili O. go dotknąwszy po ramieniu wybudził z tego dziwnego stanu. Jak się okazało dalej w toku naszej rozmowy, koleś twierdził że był pod wpływem GBL’a i że czasami się po tym łapie takie dziwne zawiechy. Chciał nas poczęstować, O. odmówił, a ja po prostu nie dosłyszałem, bo pewnie bym się z bananem na ryju poczęstował.
Jako, że było już po drugiej lub trzeciej postanowiliśmy posunąć się dalej, powoli zmiatając. Poszliśmy więc dalej i schowawszy się za bramą w okolicy jakiegoś kościoła i za jakimś barem stanęliśmy oparci o metalowy murek przypominający trzepak. Rozmawialiśmy tak jakiś czas, pijąc i paląc jazz co jakiś czas, jednakże dopiero jakimś bliżej nie określonym czasie spostrzegliśmy, że tuż za naszymi plecami stoi jakiś dziwny facet, gapiący się na nas, uśmiechający się sam do siebie o obłędnym spojrzeniu – ciekawe co koleś ćpał, GBL? Czy to, aż tak popularne we Wrocławiu? Tego się pewnie nigdy nie dowiem. Mijając się spojrzeniami próbowaliśmy, przynajmniej niektórzy, zawrzeć jakiś kontakt z tym niezidentyfikowanym człowiekiem, jednakże nie był on w stanie niczego w większym stopniu kontaktować. Choć pod koniec zaczął się czepiać Mł., który jednak jakoś wybrnął z tej sytuacji.
Jako, że ten dziwak stał się w pewien sposób dość nieprzyjemny i nieprzewidywalny postanowiliśmy pójść dalej, do jakiegoś parku gdzie spiliśmy po jeszcze jednym piwie i upaliliśmy trochę jazzu. W tym miejscu nasze drogi się rozeszły, zostałem tylko ja i O., pożegnaliśmy się i poszliśmy dalej obserwując Wrocław nocą nafukani, niesamowite przeżycie. Marsz zajął nam kolejnych kilka godzin, odkrywając najcichsze zakamarki tego miasta.
Gdy już dotarliśmy do osiedla na którym znajdowała się nasza lokacja do spania, to szukaliśmy odpowiedniego miejsca, aby jeszcze spalić trochę tego co nam pozostało. Samo szukanie dobrej lokacji zajęło nam trochę czasu, jednakże dotarliśmy w końcu na jakieś bloki betonu gdzie usiedliśmy i zaczęliśmy palić z puszki to co nam pozostało.
To co się później działo w naszych głowach i otoczeniu przerosło moje najśmielsze oczekiwania. Lekka odmiana postrzegania, stłumienie obrazu, wyostrzenie się słuchu, omamy słuchowe (jakby szepty), no i ciągle przejeżdżające za naszymi plecami pociągi towarowe. No i był tez mój pierwszy zjazd po frycie (w sumie to dopiero drugi raz w życiu fukałem), który się w dość śmieszny i paranoidalny sposób objawił. Wpływ miała za pewne także Shiva oraz wszystko inne czego dotknęliśmy tego dnia. Lekkie OEV’y, schizy oraz nieokreślony stan lękowy, który utrzymywał się przez jakieś dziesięć do piętnastu minut.
Zjazd nie był jednak specjalnie ciężki, objawiał się głównie paranoją, która kręciła się wokół policji („co by było gdyby tu przyjechała policja”, „chyba słyszałem policje”, czy też widzenie policji w ludziach, którzy nie mają z nią wiele wspólnego).
Gdy już wszystko minęło postanowiliśmy pójść spać, więc poszliśmy do mieszkania, napiliśmy się jeszcze herbaty i wzięliśmy po 50 mg hydroksyzyny, która zdała swoje zadania i bez większego trudu zasnęliśmy. Dla mnie nie było to specjalnie trudne, zważywszy na fakt, że w sumie to od około czterdziestu godzin nie zmrużyłem oka.
Bez mocy
Następnego dnia wstałem około godziny czwartej po południu, jak już zjadłem dość obfity posiłek składający się m.in. z kilku kurczaków, postanowiliśmy z O. przejść się po mieście. I jak to zwykle bywa przemierzaliśmy szlaki po mieście, które zeszłej nocy całkiem dobrze poznaliśmy. Zaszliśmy do dopalaczy, zakupiliśmy trochę Taifuna i przeszliśmy się do parku w którym zeszłej nocy jeszcze spijaliśmy browar lub dwa. W tymże miejscu po spaleniu kilku obfitych fifek dopadła nas totalna niemoc, zamuła przy jednoczesnej mocnej sedacji. Mimo, iż wiele nie zrobiliśmy jeszcze w ciągu tego dnia, to czas minął jakoś dziwnie szybko. Po przyjściu do mieszkania ojciec O. zorientował się, że coś ze mną nie tak i spytał się czy czegoś nie piłem, oczywiście przytakłem, bo co żem miał zrobić innego?
Poszedłem więc spać, nie potrzebowałem już hydroksyzyny. Problemy ze snem minęły i jak do tej pory się jakoś specjalnie nie pojawiły.
Obudziliśmy się następnego dnia, tak koło drugie po południu. Obaj totalnie rozleniwieni, beż życia czy mocy do robienia czegokolwiek, „obdarzeni” zespołem amotywacyjnym. No i po raz kolejny zdarzyło nam się obejrzeć kilka odcinków jakiejś nowej polskiej telenoweli pt. „Blondynka”, opowiadająca o jakiejś młodej pani weterynarz o blond włosach (co nie jest jakoś wyjątkowo trudne do zgadnięcia jak się domyślam).
Następnie tak się jednak złożyło, że został nam zaproponowany wyjazd nad górę Ślężę, która znana jest ze swej dość pokaźnej historii. Pierwotnie był to ośrodek różnych kultów solarnych (Germanów, Celtów i Słowian), stanowiąc pewne centrum w życiu kultur pierwotnych.
Nie posiadając zbyt wiele do roboty postanowiliśmy się wspiąć na szczyt góry, szliśmy więc po tych kamieniach i różnorakich pagórkach, aż dotarliśmy na szczyt, gdzie uraczył nas jakiś ośrodek wypoczynkowy, stary kościół oraz celtycka rzeźba przedstawiająca niedźwiedzia. Nie myśląc za wiele obejrzeliśmy przez chwilę ten posąg, aby po chwili pójść za ten kościół i na jego murach zapalić resztę z tego Taifuna. Zbyt wiele przemyśleń czy rzeczy z tego okresu jednak jakoś specjalnie nie pamiętam, co nie powinno też jakoś wyjątkowo dziwić. Gdy już przeszliśmy wokół, wzdłuż i wszerz ten kościół postanowiliśmy powolutku zejść na dół góry. Oczywiście po drodze znaleźliśmy jeszcze czas, aby zapalić sobie jeszcze trochę.
Następnego dnia nie mieliśmy jakoś specjalnie ochoty na branie czy picie czegokolwiek, postanowiliśmy sobie odpocząć od wszystkiego. Następnego dnia miał nas czekać ciężki dzień, i tak też było.
Burdel w stolicy
Jak to zwykle bywa, wstaliśmy trochę za późno, deszcz lał się strumieniami, pogoda była dość niestabilna oraz generalnie nie przychylna. Jednakże musieliśmy już jechać, uznaliśmy że siedzimy już za długo we Wrocławiu, to miasto nie jest dla nas na ten czas. Początkowo byliśmy całkowicie nastawieni na łapanie stopa, jak to było w oryginalnym zamyśle, niemniej jednak za namową ojca O. postanowiliśmy pojechać pociągiem, który to nam zasponsorował.
Czas w pociągu mijał bezwzględnie długo i nudno, oglądając przebrzydłą wschodnią Polskę, która niczym szczególnym się nie wyróżniała. Niestety nie pomyśleliśmy wcześniej i nie wzięliśmy żadnych dragów ze sobą, co było sporym błędem.
Nie spotkaliśmy też nikogo szczególnego w pociągu, jedynie jakiegoś łysego biznesmena oraz jakiegoś innego faceta, który był na tyle przeciętny że nie był wstanie się wbić na tyle w pamięć, aby go w jakikolwiek sposób spamiętać, po za tym, że był. O ile był na pewno, może mieliśmy jakieś masowe HPPD?
Nie mniej jednak po dotarciu do Warszawy musieliśmy przedrzeć się przed dworzec, na szczęście O. mieszkał w stolicy jakiś czas temu, więc miasto miał mniej więcej obeznane. Wyszliśmy więc z dworca, szliśmy sobie prze to miasto. Od razu mi się tu nie spodobało, jakaś wewnętrzna niechęć do tego miejsca, po prostu czułem że to nie jest miejsce dla mnie. Nie mniej jednak, maszerując dalej spotkaliśmy przyjaciółkę O. z która dalej poszliśmy do jakiegoś sklepu z narkotykami, w którym natrafiliśmy na E./Al., zakupiliśmy co było nam trzeba i wyruszyliśmy dalej łapiąc jakiś przejeżdżający tramwaj, po którym to poszliśmy dalej niedaleko muzeum Powstania Warszawskiego do jakiegoś pubu naprzeciwko pomnika małego powstańca. Tam też spędziliśmy chwilę pijąc po kilka piw, rozmawiając, w międzyczasie skapnąłem się że przeorałem już znaczną część mojego skromnego budżetu. Czas mijał, rozmawialiśmy, mimo ścisku i generalnego małego pomieszczenia w którym się znajdowaliśmy było całkiem przyjemnie, nawet E. wydawał się dość ciekawą, choć pomieszaną osobą. Po pewnym czasie przyszła jego siostra Ma. E. bawił się swoim laptopem, koleżanka O., której imienia nie pamiętam musiała pójść, podobnie jak i Ma., więc pozostając w trójkę postanowiliśmy ruszyć się z miejsca.
Wyruszyliśmy więc do miejscowy E., droga choć długa i kręta, nie była wcale taka zła. Po wyjściu z tego pubu przeszliśmy się kawałek do przystanku, aby wsiąść do autobusu. Jechaliśmy więc tak dalej, aż w końcu dotarliśmy do gdzieś, gdzie spaliliśmy trochę jakiejś mieszanki z lufki, po czym dotarliśmy do Bemowa, gdzie też mieszka E. Bemowo nie wywarło na mnie większego wrażenia, podobnie jak i sama Warszawa, która jawiła się wyjątkowo przeciętnie i bezpłciowo w moich oczach. Nie wiem skąd ta niechęć.
Krótkie dni i długie noce
Miejsce to świeciło pustkami, dwie wielkie ulice, bloki mieszkalne, jakieś centra handlowe, nic ciekawego. Cztery sklepy z legalnymi substytutami narkotyków, pięć aptek w zasięgu mojego wzroku, jedna „Żabka” itd.
Gdy już dotarliśmy do jego mieszkania poszliśmy do pokoju E. gdzie razem z O. najpierw wzięliśmy po nosie z LZD (które niejako jest jakąś fenyloaminą z gruby 2C-x), a potem już zaczęliśmy palić jakieś mieszanki „ziołowe”. Nie wiem czy wyczuwałem jakieś mocniejsze działanie tego LZD, po prostu nie pamiętam, być może palenie jakby przyćmiło działanie tego gówna, albo dawka była po prostu za mała. Nie mniej jednak, zaistniało jakieś spowolnienie czasu, lekkie zmiany sposobu postrzegania różnych rzeczy, minimalna zmiana kolorystyki, plus generalne zmulenie od palenia. Paliliśmy oczywiście z wiadra, czemu E. na początku był przeciwny, ale w końcu jednak przeszedł na ciemną stronę mocy i dalej zaczął palić „normalnie” z nami.
W międzyczasie wpadł do E. Mar., który też okazał się całkiem fajnym gościem, poczęstowaliśmy go stuffem, aby też mógł wczuć się w klimat. Noc nam jakoś zeszła, nie pamiętam gdzie i jak spałem, prawdopodobnie w kuchni. O. spał u E. być może tego samego dnia żarliśmy jakąś pochodną mefedronu z Koko, choć niespecjalnie pamiętam. Przyznam szczerze, że okres spędzony u E. pamiętam nie najlepiej, pewnie z racji dużej ilości wypalonego materiału, jak i tego iż już minęło sporo czasu. Występuje tu mały problem z chronologią, jak i z tym co i w jakiej ilości braliśmy w tym czasie, w każdym bądź razie było tego trochę, trochę pewnie też i pominę nieświadomie, bądź świadomie.
W tym też czasie coś mnie zmogło i nie specjalnie byłem rozmowny z kimkolwiek, wręcz apatyczny. Jakaś niechęć, cisza i spokój mnie naszła nie wiedzieć czemu. Tak czy siak, przeszło mi to później, lecz trwało to jakieś dwa do trzech dni.
Ah, i dzięki naszej pomocy E. nie poszedł tego dnia na próbę.
Bez brwi
Następnego dnia wstaliśmy dość późnym popołudniem, do tego głodni i wykończeni zjedliśmy coś co miało przypominać jedzenie, poczym głodni ćpania poszliśmy powęszyć po okolicy po jakiś „sklepach”. Na nasze szczęście, lub raczej nieszczęście znaleźliśmy w okolicy dwa. W jednym z nich zakupiliśmy sobie trochę białej śmierci i trochę palenia.
E. musiał pójść na próbę bowiem gra w jakiejś rockowej kapeli, tak więc postanowiliśmy go odprowadzić. Po drodze sypnęliśmy sobie po szczurze, aby nam się lepiej rozmawiało. Może nawet coś dopaliliśmy do tego, nawet nie pamiętam. Jacyś ludzie z daleka rozmawiający określili nas całkiem śmiesznie co wzbudziło w nas oczywisty śmiech, powiedzieli „patrzcie jaka patologia”. Nie mniej jednak przechodząc przez jakieś dzikie gąszcze jakiegoś parku (przypominającego gdzieniegdzie jakieś powojenne transzeje) gadka szła całkiem nieźle. E. przedstawił nas swoim współgrajkom, a potem poszedł na próbę, grał coś tam, niespecjalnie w moim klimacie. Zarówno mi jak i O. nie specjalnie chciało się czekać dwu godzin do końca próby, tak więc poszliśmy po więcej prochu. Tym razem postanowiliśmy jednak spróbować czegoś nowego, z asortymentu innego „sklepu”, proch bardziej przypominał puder, aniżeli kryształ tym razem. Nie wytrzymaliśmy i przywaliliśmy sobie w plenerze, niedaleko głównej ulicy, po czym zlizaliśmy nasze dowody i papierki.
Postanowiliśmy wrócić do E., po drodze O. musiał mnie czasem uspokajać żebym nie zagadywał do obcych ludzi, wtedy jeszcze pochodne mefedronu na mnie działały. Nie mniej jednak, już w parku przesiedzieliśmy dłuższą chwilę rozmawiając na różne, wszelakie, mefedronowe tematy. W końcu jednak nadszedł czas, aby przynajmniej zbliżyć się do miejsca próby E., tak więc poszliśmy pod tą budkę, przypominającą swym wyglądem jakąś stodołę. Chwilę później E. wyszedł i poszliśmy w długą do jego miejscówki, gdzie dopaliliśmy jeszcze trochę jazzu i chyba sypnęliśmy sobie po szczurze (choć nie jestem pewien). Ulga nie trwała jednakże długo, przyszedł jakiś koleś, znajomy O. i E., miał ze sobą alkohol. Trudno było odmówić samemu sobie, więc wypiliśmy po piwku, w międzyczasie paląc. W tym samym czasie wpadł po coś Mar. Chyba z nami zapalił, kto by pamiętał? Ah, i w pokojach obok trwała jakaś impreza licealistów – znajomych siostry E.
W końcu ten jegomość, wizytator, wyciągnął wódkę. To zaczęliśmy pić, piliśmy tak dalej, aż pojawiła się kolejna po którą pobiegł E. wraz z tym gościem. Po pewnym czasie jednak odpadłem z gry, lekko przysypiając sobie na łóżku E., co jakiś czas się budząc i obczajając co się dzieje wokół.
Obudziłem się następnego dnia z rana, obudzili mnie znajomy Ma. i ona sama, próbując coś zrobić bratu. Nie specjalnie chciało mi się w tym uczestniczyć i mnie trochę irytowali więc poszedłem sobie spać do innego pokoju, gdzie położyłem się szybko.
Obudziwszy się po jakimś czasie zorientowaliśmy się co Ma. wraz z jej znajomymi zrobili E., nie byliśmy specjalnie w humorze, jednakże przyznać trzeba trochę mnie to rozśmieszyło i przez jakiś czas później rzucałem sarkastycznymi docinkami do E. Okazało się, że rozlali E. jakiś mocny klej a la kropelka na brwiach, brodzie i generalnie na twarzy. E. przez sen się drapał, nic nie wiedząc, przez co wydrapał sobie całą lewą brew z włosów. Trochę z O. rozkminialiśmy „WTF?”, ale nie doszliśmy do żadnej konkluzji.
Nie jest chyba trudno się domyśleć, że E. nie był specjalnie zadowolony z przebiegu sytuacji. Był dość wściekły i pomimo niskiego wzrostu , czasem wydawało mi się że zaraz przeobrazi się w jakiegoś berserkra i zacznie pienić pianę z ust. Nie zabił jednak swej siostry, ani nikogo z nas, choć jego podbródek zaczął przypominać cipkę bez brody.
Dzień nam jakoś zleciał, zjedliśmy jakąś imitację spaghetti składającą się z sera, kiełbasy i makaronu. Jak się później okazało to nie był nawet ser E., tylko jego współlokatorki Bs., której wynajmował pokój. Była trochę zła, ale jej przeszło, ewentualnie. Poszliśmy więc po Koko, wróciliśmy wzięliśmy po kresce, porozmawialiśmy chwilę na balkonie. Jednakże po jakimś czasie O. chciał o czymś porozmawiać z E. więc poszli razem poczatować do jego pokoju, zostałem więc z siostrą E., Ma. z która trochę rozmawiałem będąc zmefionym. Rozmowa się kleiła i było całkiem przyjemnie, działanie empatogenne mefedronu działa cuda. Oczywiście jak to zwykle bywa z gadkami na mefedronie, nierzadko nie pamięta się w cale o czym się rozmawiało, tak było i tym razem.
Po jakimś czasie działanie mefa zeszło, ale na szczęście obyło się bez zjazdu. W późniejszym czasie nie wiele się działo, posiedzieliśmy chwilę przed kompem E. oglądając „The Simpsons”, które wiły się w nieskończoność, aby po kolejnej chwili przyszedł Mar. z jakimś jazzem, który to spaliliśmy niedługo potem razem. Mar. to też ciekawa osoba, o dość stereotypowym przykładzie Warszawiaka przedstawianego w mediach, nie wiem jak to określić, szybko mówiący, lekko cwaniaczący, ale nie nachalnie, tylko na miejscu.
Dzień zszedł nam dość szybko, poszliśmy spać.
Stroboskopów moc
Gdy już wstaliśmy, jak to zwykle bywało koło drugiej popołudniu postanowiliśmy się ogarnąć i coś zjeść. Poszliśmy do „Żabki” po coś do szamy, na miejscu coś tam kupiliśmy, po czym stanęliśmy ja i O. przy wyjściu. Przyczepił się do nas jakiś jegomość uprzedzony do naszych twarzy stwierdzając, iż ma nas na oku i, że jeśli coś zrobimy ekspedientce to pożałujemy bo to jego córka. Niezłe jaja, wprawiły nas jedynie w dobry humor.
W późniejszym czasie dostaliśmy wiadomość o jakiś urodzinach. Miały to być urodziny jakiś znajomych O. i E., niewiele myśląc poszliśmy więc. Po drodze oczywiście kupując palenie i Koko.
Droga była dość długa, musieliśmy przejść się kawałek na piechotę, aż do przystanku autobusowego, niedaleko którego znajdowało się jakieś skrzyżowanie, gdzie skryci policjanci wyłapywali ludzi przechodzących na czerwonym przez jezdnię. Wsiadłszy do autobusu, w agonii czekając na kolejną kreskę, czas się dłużył niemiłosierni, a droga była cholernie długa.
Dotarliśmy do jakiegoś lasu, skraju Warszawy. Gdzie po drodze spotkaliśmy jakiegoś ostro porobionego faceta, także ichniego znajomego, który napił się już fest. Nie myśląc za wiele opuściliśmy go i poszliśmy w głąb lasku, by przerąbać po kresce, E. w końcu przyjął „dorosłą” dawkę, nieźle go rozbujała, jak nas wszystkich zresztą.
Jako, że było już dość ciemno to gdy dotarliśmy do pola biwakowego, na którym odbywała się impreza musieliśmy po kolei sprawdzać kto jest kim, aby nie pomylić ludzi z którymi mieliśmy się napić. W końcu jednak ich znaleźliśmy, okazali się to być całkiem mili ludzie, choć mógł to być efekt Koko. Rozmowa się wiła, między mną, innymi itd., w międzyczasie pijąc trochę wódki. Poznałem tam Gr., który niejako był właśnie jubilatem, jakiegoś grubasa co gadał o tym jak na niego szałwia działała oraz innych ludzi, których niespecjalnie pamiętam.
Po jakimś czasie popalaliśmy trochę, co wpływało na działanie naszych organizmów i psychik. Co chwilę to wydawały się wyłaniać jakieś cienie spod krzaków, z lasu. Impreza w końcu dobiegła końca, było późno, nie było żadnych autobusów, czekała nas piesza podróż do mieszkania E. Szliśmy sobie tak, między różnymi miejscami, których specjalnie nie pamiętam, prócz stacji metra i jakiejś zajezdni autobusowej. Idąc dalej i dalej, dotarłszy do bardziej kojarzących się rejonów przed naszymi oczyma pojawił się szczur, który wywołał w nas niemałą euforię i ekscytację, jak u dzieci.
Nie mniej jednak, znaleźliśmy sobie jakiś dziwny skrót, którym postanowiliśmy sobie pójść, krzaki, gąszcze itp. bzdury. Musieliśmy też parę razy przechodzić przez jakieś murki, co bywało dość niekomfortowe. Choć po pewnym czasie dotarliśmy do jakiś murków, na których przystanęliśmy i zapaliliśmy sobie. Każdemu w tym czasie wydawało się, że coś widzi, choć nie koniecznie to co widzieliśmy miało jakiekolwiek miejsce.
W tym też czasie O. zaczął mnie prosić, abym kupił kolejną działkę Koko. Widocznie złapał go zjazd, powiedziałem jednak że lepiej jednak już dzisiaj nie brać. Wyruszyliśmy, jednakże O. nie zaprzestał mnie namawiać, a sam z chęcią na więcej nie dałem się namawiać długo i ewentualnie się zgodziłem. Poszliśmy więc po Koko, było koło czwartej lub piątej.
Gdy już dotarliśmy do mieszkania, zauważyliśmy że goście Ma., siostry E., nie śpią, jak i ona sama. Jeden z nich z dziewczyną siedział przy stole, Ma., jej chłopak i jakaś dziewczyna siedzieli zanurzeni pod kocem. Szybko zmiarkowałem się, że byli zmefieni, czego żaden z chłopaków przede mną nie zauważył. Zagadaliśmy i okazało się, że oczywiście mam rację.
Gdy ci już poszli, nie myśląc za wiele, wzięliśmy po kresce ze swojej działki i usiedliśmy na kanapie. Rozmawialiśmy tak sobie przez dłuższa chwilę, po jakimś czasie wpadła Bs., nie mogła chyba zasnąć. Dołączyła się do rozmowy i ona, w między czasie E. zaczął się masować po twarzy co wyglądało dość egzotycznie i szaleńczo, tym bardziej że trwało to dobrych dwadzieścia – trzydzieści minut. W tym samym czasie zaczęły się jakieś rozbłyski świateł przed moimi oczyma, jakby powidoki układające się we wzory, czasem w formie jakby siatki energii.
E. w końcu poszedł spać, a i działanie Koko przestawało dawać swe oznaki. W tym czasie przyszedł chłopak Ma., który zaczął z nami rozmawiać i opowiadać o sobie jakieś niestworzone brednie, o tym jakie miał ciężkie dzieciństwo i o swoich problemach z akceptacją w grupie. To było dość żałosne i nudne, na nasze szczęście ewentualnie sobie poszedł, co przyniosło mi znaczą ulgę, bo zwierzenia tego typa były naprawdę strasznie nudzące. O. gdzieś wyszedł po chwili sprawdzając co u E., znalazł jedną pozostawioną samej sobie samotną kreskę, którą wciągnęliśmy na pół. Nie przyniosło to jednak żadnych specjalnych efektów, może minimalnie, jednakże nie zabiło to niedosytu typowego dla mefedronu i jego pochodnych. Wzięliśmy więc po hydro i poszliśmy spać tam gdzie siedzieliśmy.
Spałem dość długo, dłużej niż inni, po prostu przybity do miejsca swego spoczynku.
Wielki głód, chlebojajka i jazz
Gdy już w końcu wstałem, było około trzeciej. Poszliśmy na dwór z myślą, aby coś sobie kupić do jedzenia. Po drodze spotkaliśmy Mar., z którym to dotarliśmy do sklepu kupując niewiele ponad nic. Nic które potem zjedliśmy, jakkolwiek by to nie smakowało.
Gdy już przeminęło nam trochę czasu, razem z O. zaczęliśmy się nudzić. W portfelu została mi ostatnia dyszka, wyszliśmy więc na dwór w poszukiwaniu jakiejś czynnej apteki, która mogłaby nam zaoferować trochę kodeinki. Po licznych podróżach między aptekami, w końcu udało nam się znaleźć tą upragnioną, która nam zapewniła dwa opakowania Antidolu. Każda po 150 mg, w sam raz dla osoby z małą tolerancją i wyrobionymi receptorami opioidowymi.
Z uśmiechem na ustach postanowiliśmy czym prędzej wrócić do E. i przyrządzić sobie „obiad” z kody. Ekstrakcja przebiegła pomyślnie dając klarowny roztwór, przy niespecjalnie dobrym nakładzie środków (wata, plastikowa butelka przekrojona na pół, szklanka). Łyknęliśmy sobie po jednym czekając na efekty, gdy już zaczęło się ładować przyszedł niejaki Wj. i jacyś ludzie dwaj, znajomi Bs. Sam byłem nieźle wystrzelony w opatowym błogostanie, nie ogarniałem niczego, ludzie mnie trochę irytowali, zbliżał się peak. Koda działała dużo słabiej na O., który posiada znacznie słabiej wyrobione receptory o ile w ogóle.
Wj. przyniósł trochę jazzu, tak więc i spaliliśmy go trochę, nawet Mar. wpadł i się poczęstował. A mnie w pewnym momencie złapało dziwne gastro (dość dziwne, bowiem przy opioidach zwykłem posiadać lekki jadłowstręt), więc zabrałem się czym prędzej za robienie jedzenia z tego, z czego było. A że były tylko jajka i niewiele chleba, postanowiłem zrobić chlebojajka. Jednakże, ze względu na błogość i znieczulice fizyczną od kody zdarzyło mi się niestety wylać nieco jajka na podłogę, całkowicie go nie czując. Nie specjalnie pamiętam jak się skończył ten wieczór, jednakże na pewno było całkiem ciekawie.
Następnego dnia jak się już okazało nie mieliśmy już praktycznie pieniędzy, zapowiadało się też że nie będzie ćpania. Tego dnia mieliśmy też w końcu wyruszyć do Szczecina, jednakże niespecjalnie nam to wyszło, z racji późnej godziny o której wstaliśmy (około piętnastej tak myśle). Dzień jednak nie był stracony, po jakimś czasie wpadło nas Mar. i zaprosił na jazz, niewiele myśląc poszliśmy tam, wypiliśmy po piwku i zapaliliśmy trochę tego z dziwnej lufy należącej do Mar. Był tam jakiś Włoch, jakiś koleś i jakaś laska. Nikt jakoś specjalnie nie przypadł mi do gustu, ani nie zagwoździł się w mej pamięci na tyle by skojarzyć ich jakoś specjalnie z czymkolwiek.
Wróciliśmy więc do E. i zapaliliśmy ten jazz z wiadra, ekonomicznie i z wykopem. Podobnie jak i dnia wcześniejszego, nie pamiętam jak się skończył i ten wieczór.
Kolejny poranek, kolejna pobudka nie wczas, kolejny dzień przepadł, zostajemy w Warszawie póki co. Powoli przestaje wierzyć w to, że kiedykolwiek stąd uciekniemy. Z racji późnej pobudki, kolejny dzień zleciał dość szybko. Po południu wysłałem CV z podaniem o pracę, a pod wieczór czekała nas niespodzianka. Jacyś znajomi E. wpadli z trzema sztukami jazzu, o jak miło. Goście jednak postanowili wpierw wybrać się po strawę na wypadek gastrofazy. Tak też zrobili, przynieśli jakieś czypsy czy coś.
Niespecjalnie byli też skorzy to palenia z wiadra, więc musieliśmy palić z dżointa. Tak więc spaliliśmy ten jazz po jakimś czasie, goście poszli, zostaliśmy sami, poszliśmy spać.
Kolejny bezpłciowy wieczór w odcieniach zieleni.
„Back with a Bang”
Był już poniedziałek, wstaliśmy jak zwykle dość późno jak na łapanie stopa, około dwunastej – trzynastej. Nie mniej jednak, zjedliśmy małą strawę, przygotowałem kawę do termosa, zrobiliśmy banner z kartonu i postanowiliśmy w końcu ruszyć dupę z miejsca, aby nie było już za późno. Spaliliśmy ostatnią lufę, i ruszyliśmy. Po drodze E. kupił nam jakieś napoje energetyzujące, za co cześć i chwała mu. Odprowadził nas do wylotówki, która znajdowała się niedaleko lasu, w którym celebrowaliśmy czyjeś urodziny. I tam też zaczęliśmy łapać stopa.
Na nasze nieszczęście na przystanku nieopodal znajdował się jakiś autobus i policja przy nim, a pogoda się pogarszała z minuty na minutę. Było już po szesnastej, opaliliśmy lufkę i czekaliśmy dalej. Czas mijał, nadal nic, tylko ludzie wracający z pracy do swych podmiejskich dziupli.
Zmęczeni wyczekiwaliśmy tak jeszcze dokładnie godzinę i czterdzieści parę minut, po których zatrzymał się wielki TIR, do którego wsiedliśmy. Jak się w środku okazało, jechał on bezpośrednio do Szczecinia. Kierowca, o imieniu Wi. był całkiem śmiesznym typem, nim nas zabrał spytał się czy czasem nie jesteśmy jakimiś zbiegami czy coś. Opowiadał nam jakieś dziwne historie, jedne mniej, drugie bardziej ciekawe.
Wi. jak się opisywał był nałogowym hazardzistą i przepierdolił całą kasę na paliwo na drogę powrotną; miał też trzy kochanki, żonę, syna i kochał automaty w przydrożnych barach. Co ciekawe palił też już wcześniej jazz, co wydawało się nam dość niespotykane zważywszy na jego wiek i zawód. Pytał się nas czy nie mamy trochę, no ale niestety niekłamiąc musieliśmy stwierdzić, że nie.
Droga była długa, ściemniało się szybko. Wi. po około czterech –pięciu godzinach w okolicach Wałcza zaczął okazywać oznaki przemęczenia, wszakże było od czternastu lub osiemnastu godzin za kółkiem. Mimo to jechaliśmy dalej, a gdy już się całkiem zaciemniło i byliśmy pod Stargardem Wi. zaczął totalnie niedomagać, ostrzegając nas że chyba będzie musiał zjechać na pobocze i się przespać. Nie mniej jednak ja i O. cisnęliśmy go dalej, aby niespaw i że noc jeszcze młoda, więc jechaliśmy dalej. Wi. zaczął łapać jakieś omamy i widzieć rozlane mleko na niebie, jednakże dojechaliśmy. Wysadził nas bodajże przy bramie numer dwa lub siedem, nie pamiętam. Stamtąd poszliśmy na pieszo, aż do akademika.
Zmęczeni i głodni szliśmy tak z półtora godziny, mnie się porąbały kierunki. Ale jakoś doszliśmy. Na miejscu się rozdzieliliśmy, pamiętałem że miałem jakieś jedzenie w lodówce więc poszedłem po nie, abyśmy razem je zjedli. Nie mniej jednak pokój był zamknięty, poszedłem więc do R., który pił w tym czasie razem z S. i Mri. Idiota walnął mnie z piąchy w pusty od niepamiętnych czasów brzuch. Skuliłem się z bólu, zwyzywałem go i sobie poszedłem do pokoju O. Był tam też Kj., który próbował zorganizować coś do jedzenia, jednakże nie mieliśmy nic. O. wynalazł skądś jakąś zupkę chińską, którą zjedliśmy na spółkę. Poszedłem spać, z braku laku spałem u O., bowiem mój pokój z niewyjaśnionych do dzisiaj przyczyn był zamknięty.
- 22983 odsłony
Odpowiedzi
NUDY
Ile tu było? 15 tysięcy znaków? Z nudów to przeczytałem i powiem jedno: dobrze, że zamknęli dopalacze.
Nie obraź się, ale to jest "ćpanie żeby ćpać", nie szanujesz narkotyków i umyślnie wpasowujesz się w stereotyp kinderćpuna dopalaczowego. Trip jak dla mnie bardziej na forum Bravo - "mój pierwszy bunt młodzieńczy".
uprawiam densing