halloweed, czyli trzydniowy melanż
detale
LSD - wrzut 1 - ~160 ug, wrzut 2 - ~320 ug
MDMA - 200 mg
halloweed, czyli trzydniowy melanż
podobne
Pomysł na imprezę pojawił się już jakiś czas temu, kiedy dwójka znajomych z ekipy organizującej psychodeliczno-transowe imprezy w klubach oznajmiła, że na halloween ściąga zza granicy nie byle kogo, bo samego Man with no Name. Samo wydarzenie miało mieć miejsce w poniedziałek 31 października, jednak ekipa postanowiła zebrać się już w sobotę. O tym dowiedziałem się właściwie w ostatniej chwili, cudem chyba załatwiając sobie zastępstwo na niedzielę, w którą miałem pracować. Patrząc na to teraz, przez pryzmat przeżytego melanżu, nie wyobrażam sobie, że miałoby mnie to opuścić. Stąd szybka lekcja na przyszłość – warto utrzymywać dobre stosunki ze współpracownikami.
W sobotę rano z ciuchami, niegotowym jeszcze kostiumem, zapasem pierwszorzędnego palenia i dużą butelką tigera zjawiłem się na dworcu, czekając na pociąg Warszawa-Gdańsk. Pociągiem jechał z Lublina P, który wspomniane już palenie samodzielnie uprawia, uzyskując godne podziwu rezultaty. Naturalnie staraliśmy się zgrać tak, żeby dalej jechać razem. Kiedy podjechał pociąg, w smsie przeczytałem „piąty wagon od ciuchci”. Z bardzo dogodnej pozycji tuż przy drzwiach przedostatniego wagonu popędziłem więc do przodu, z grubsza oceniając, który wagon jest tym piątym, wsiadając już niestety jako jeden z ostatnich, przez co skończyłem na stojąco obok kibla. Miejscówka może i mało luksusowa, ale z perspektywą 7-godzinnej podróży i osprzętem w kieszeni bardzo strategiczna. Wysłałem smsa do P, nie widząc sensu w przeciskaniu się przez zatłoczone przejście przy przedziałach. Kiedy się trochę rozluźniło, okazało się, że wcelowałem w piąty wagon, zjawił się bowiem P, który dopiero wtedy skumał, o co chodziło mi z określeniem miejscówki jako „strategiczna” i również wykorzystał okazję. Nie raz i nie dwa.
Na miejsce, ok. godziny 19, dotarliśmy już w stanie solidnego upalenia, od odbierających nas C i K słysząc na powitanie: „Jemy dziś kwasy”. Ok, czemu nie. Odebraliśmy jeszcze J, który dojechał niedługo potem i udaliśmy się do mieszkania K, po drodze robiąc zakupy. K i jego partnerka B przygotowali miejscówkę wręcz wzorcowo; na podłodze w pokoju rozłożyli trzy spore materace, tworząc wrakowisko idealne – gdzie stoisz, tam się kładziesz. Wiedziałem już, że melanż będzie pierwsza klasa – miejscówka świetna, ludzie baaardzo w klimacie, non stop dobra muzyka, zioła ile dusza zapragnie i jakieś 20 substancji do wyboru. Kurwa, żyć nie umierać.
Zapaliliśmy, wrzuciliśmy kwasy i przy zacnych, psychodelicznych brzmieniach czekaliśmy, aż się załadują. Weszły po ok. 40 minutach. C i K, którzy sami robili blottery z liquidu, rozmawiali o technicznych działaniach, jak zresztą zawsze robią – jaki wizual, jak siada na ciało etc. W kategoryzowanie bawić mi się nie chciało, wiedziałem jedno – jest grubo. Wizuale, jak to niestety u mnie jest, były bardzo słabe, ale wszystko inne stricte kwasowe, łącznie z mindfuckiem, podbitym przez palenie. B wypuściła z klatki ich królika, który ze swoimi wielkimi źrenicami i swoistym nieogarem na pyszczku był naprawdę przekomiczną istotą. Do czasu, kiedy nie podkicał do mnie, rozciągniętego na materacu, i nie złapał mnie zębami za pachę. Nie bolało, ale aż musiałem to powiedzieć na głos: „… na loadzie kwasa zostałem ugryziony w pachę przez białego królika”, uświadamiając reszcie ekipy absurdalność tej akcji i wywołując jeden z wielu ataków śmiechu. Nie muszę chyba dodawać, że od tej pory starałem się trzymać możliwie daleko od futrzastego pupila gospodarzy.
Zgodnie z wcześniejszym postanowieniem, opuściliśmy wkrótce miejscówkę i ruszyliśmy w teren, docelowo do miejsca określonego jako głazy, gdzieś w lesie. Nigdy nie byłem w Gdańsku, a nieznane miasto po zapadnięciu zmroku i pod wpływem krążącego w organizmie lsd wyglądało naprawdę obco. Obco, acz pozytywnie. Dotarliśmy do lasu, gdzie już kompletnie nie ogarniałem drogi i czułem spory komfort psychiczny mogąc zwyczajnie iść za kimś kto, jak miałem nadzieje, ogarnia ten teren. Przedzieranie się nocą przez las, przy akompaniamencie muzyki puszczanej z zajebistego przenośnego głośniczka K było naprawdę ciekawym zajęciem. „Jest masa!” rzucił C. Oj tak. Była masa.
Kiedy byliśmy już obok miejsca docelowego, zatrzymaliśmy się nasłuchując, ktoś bowiem stwierdził, że kogoś słyszy i chyba jest tam jakaś impreza. Miejscówka, która okazała się niewielką polanką z wielgachnym głazem po środku, była na szczęście pusta. Rozgościliśmy się więc, na wpół siadając, na wpół opierając się o głaz, kręcąc się i rozmawiając o głupotach. Sama faza była bardzo euforyczna i bardzo „na zewnątrz”; cały czas ktoś gadał, co chwila leciały teksty, po których nasz śmiech było słychać w sporym promieniu. W pełni doceniłem moją ekipę, której większość poznałem na tegorocznej Ozorze. Każdy wykręcony na swój własny, komiczny sposób, nieraz rozśmieszający do łez tak naprawdę niczym niezwykłym, a zwyczajnym dla siebie zachowaniem. Odszedłem za potrzebą na stronę, w drodze powrotnej uświadamiając sobie nienormalność widoku, jaki tworzyli moi towarzysze – pięć zakapturzonych postaci opierających się o głaz w środku lasu, kiwający głowami do jakiegoś ryjącego, nieznanego mi kawałka lecącego z głośnika. Przypadkowy przechodzień, jeśli takowi trafiają się o północy w lesie, czułby się co najmniej niepewnie.
Chwilowo zapadło milczenie, co dla mnie oznacza, że czas zapalić. Nabiłem, nadymiłem, zarażając resztę ochotą na thc. Niedługo potem stwierdziliśmy, że wyciągnęliśmy z tego miejsca tyle, ile się dało i trzeba zmienić lokalizację. Zabraliśmy się więc na kolejną, zaproponowaną przez tutejszych miejscówkę. Peak raczej już minął, ale wciąż było mocno. Na skraju lasu, z niewiadomych powodów, prowadzenie objął P, którego porobiło najmocniej z nas wszystkich i nie miał pojęcia gdzie idzie. Właściwie to ani on nie wiedział, że prowadzi, ani my. Po prostu był z przodu, więc wszyscy szli za nim. Że generalnie idziemy bezmyślnie przed siebie, zorientowaliśmy się czując, że idzie się coraz ciężej, aż w końcu stojąc po pas w jakichś krzakach, cholera wie gdzie, ale na pewno nie przy drodze ani innym, przystosowanym do chodzenia terenie. Wszyscy spojrzeli po sobie z twarzami mówiącymi „co jest kurwa?”, następnie na P, który dopiero teraz zorientował się, że brodzimy po pas w gęstych, kłujących chaszczach. Jako, że nikt nie miał pojęcia gdzie dokładnie jesteśmy, postanowiliśmy przebić się do końca. Niedługo potem wyszliśmy na teren miejski, pozwalając ponownie przejąć prowadzenie komuś, kto wie gdzie iść. Doszliśmy na jakąś rozkopaną górkę, skąd rozpościerał się całkiem spektakularny widok na znajdujące się poniżej miasto. Kolejna miejscówka, którą trzeba zaliczyć paleniem, uznałem, ponownie montując kilka buchów. Klimat był świetny do momentu, gdy okazało się, że ma do nas niedługo przyjść współlokator P i B, R, za którym po przejściach na DOBach sprzed ok. 2 mscy, delikatnie mówiąc, nie przepadaliśmy (P i B kazali mu się wyprowadzić). Właściwie nie jestem w stanie dokładnie określić, co z nim jest nie tak – w sumie normalny gość – ale położenie ekipy na górce było odwrotnie proporcjonalne do położenia R. Po prostu są osoby, których na psychodeliku się nie trawi. On jest jedną z nich. Dodam tylko, że wziął 2 kwasy i mdma.
Zrobiło się krzywo, postanowiliśmy więc zwinąć się do domu. Nie wiem, czy R był z nami, ale jeśli tak, to poszedł do swojego pokoju. Byliśmy już nieźle zmęczeni, więc po kilku nabiciach wszyscy porozwalali się po wrakowisku. Kiedy zaczął dopadać mnie sen, usłyszałem dziwny, metaliczny dźwięk. Spojrzałem w stronę, z której dochodził. To królik gryzł klatkę. Poleciał jakiś mroczny, wręcz zły kawałek, królik przestał piłować kraty i gapił się na nas nienormalnie czerwonymi oczami. Przy podkładzie muzycznym i przygaszonym świetle stanowił naprawdę demoniczny widok. Czy to moja wkręta, czy to naprawdę jest pojebane? – myślałem. Wystarczyło jednak spojrzenie na resztę ekipy, która wpatrywała się w przerośniętego gryzonia z mieszaniną strachu i rozbawienia, żeby uznać, że jednak jest to pojebane. Ktoś na szczęście wybuchnął śmiechem, rozładowując napięcie i wyrywając nas z niemal hipnotycznego kontaktu wzrokowego z czerwonookim królikiem. Wyłączyliśmy muzykę i wkrótce potem zasnęliśmy.
Niedziela od momentu otwarcia oczu upłynęła pod znakiem zielonego listka w dużej ilości. Do ekipy dołączył K, którego nie znałem, a który jest, nazwijmy to, ćpunem zaawansowanym, z żyłami wielokrotnie już przekłutymi. Acz bardzo sympatyczny gość; zapalił changę, na którą przez chwilę miałem ochotę, ale stwierdziłem, że nie ma co. Wszak punkt kulminacyjny i docelowy naszego spotkania miał być dopiero w poniedziałek, a my już zdążyliśmy odbyć porządnego tripa na psychodeliku. Dołączyli też M ze swoją dziewczyną P, również poznani na Ozorze ludzie, z którymi dość często się widuję w Warszawie. Późnym wieczorem wpadła na trochę siostra P, która bynajmniej nie jest w klimatach, parę razy w życiu paliła tylko zioło. Będąc pięknie upalonym, nie mogłem się powstrzymać od śmiechu na widok wyrazu jej twarzy, jaki przybrała, ogarnąwszy wzrokiem otoczenie. Na stole w chuj dragów, obok na fotelu zajebany buprą K, na ziemi zjarani do granic możliwości (acz kontaktujący) ja, J i P, reszta w sumie w podobnym stanie. Widać było, że dziewczyna czuje się nieco niezręcznie. No nic, nie będę się przecież zachowywać normalnie z powodu czyjejś delikatności. Zaoferowałem bongo, ale mimo mojego komentarza, że nietaktem jest odmówić krążącego bonia, podziękowała. Załączyło się wielkie gastro, zamówiliśmy więc pizze. Pojedli, popili, dopalili, poszli spać. Kolejny dzień udany.
Wreszcie przyszedł poniedziałek. K (gospodarz) musiał pójść do pracy, P z M zwinęli się na trochę do rodzinki, drugi K montował buprę iv, przy okazji bez pytania zeżarł mi bułkę i chałwę, na którą miałem ogromną ochotę. Mogłem się wkurwić, ale uznałem, że psucie genialnego klimatu przez żarcie to głupota, przemilczałem więc, razem z P wybierając się po jakieś zakupy. Jako, że ani razu nie byliśmy na zewnątrz na trzeźwo, a i przed wyjściem obaj ostro zadziałaliśmy bongiem, znalezienie otwartego w święto sklepu było nie lada wyzwaniem, podobnie jak trafienie z powrotem. Nie ma to jak ujaranym błąkać się po obcym mieście, nie znając w dodatku adresu zamieszkania żeby kogoś spytać o drogę. Jakoś się jednak udało. W mieszkaniu dało się wręcz wyczuć atmosferę relaksu, ale i wyczekiwania. B włączyła do obejrzenia Human Traffic. Film jest genialny (polecam zwłaszcza osobom lubiącym klubowe klimaty), również w klimacie długomelanżowym i jeszcze bardziej podkręcił zajawkę na wieczorne baunsy. Doszedł kolejny uczestnik imprezy, E, również mi nieznany ziomek C z Lublina. Wrócili M z P, która pomogła mi w przygotowaniu kostiumu (właściwie to zrobiła to za mnie, ale tak ładniej brzmi) – był to biały fartuch lekarski, na którego odwrocie taśmą izolacyjną wykleiliśmy strukturalny wzór chemiczny serotoniny, literki i cyfry wliczając (kto nie wie jak wygląda niech się wstydzi i wpisze „serotonina” w google). Dla siebie i M zmontowała stroje w klimacie szamańskim, C zarzucił przegięty psychodeliczny longsleeve, J nabytą na Ozorze koszulkę, B przywdziała ogromne ilości kolorów w postaci bransoletek, kolorowych dredów, wielgachnych okularów ze znaczkami radioaktywności na patrzałkach. Ogólnie ekipa w 100% gotowa na clubbing. Czekając na moment wyjścia dopaliłem, spróbowaliśmy jeszcze poppersa, wąchając którego miałem moralniaka, że ćpam środek czyszczący. Ale bardzo sympatycznie łączył się z paleniem. W międzyczasie zwaliła się do środka spora, bo licząca z 8 sztuk grupa osób. Nie mam pojęcia kim byli ani kiedy przyszli, pewnie ktoś od K i B, ale zrobiło się tłoczno. Na szczęście nie na długo, bo po ok. godzinie ruszyliśmy do klubu, z tymi ludźmi rozstając się praktycznie przy wejściu. Trochę rozmów przed klubem, trzepanie przez gorylowatych ochroniarzy, pieczątka na ręce i jesteśmy w środku. Na miejscu spotkaliśmy znajomych (poznanych na Ozorze) z ekipy organizacyjnej, A i P (A w kostiumie piratki, P w psychodelicznych kolorkach). Nie jestem pewien, co brała reszta ekipy, wiem tylko, że ja dwa kwasy, w kieszeni zaś 200mg mdma, czekające na gwiazdę wieczoru. Pokręciliśmy się po klubie. W sumie niewielki i niezbyt przystosowany do imprez psychodelicznych, ale dekoracje, w które lokal zaopatrzyli ludzie od A i P pierwsza klasa. Na chillu spotkałem kolejną parkę (tak, zgadliście gdzie poznaną), o której nie wiedziałem, że mają być. Ale byli i było to bardzo fajne. Jako, że było to halloween, w telewizorze na chillu leciały jakieś sceny z horrorów – Egzorcysta, Noc Żywych Trupów etc. Rozumiem, że chcieli dobrze, ale patrzenie na ludzi rozszarpywanych przez zombie na psychodeliku jest wręcz bolesne, z chilla szybko więc się zwinęliśmy. Dobry chill, nie ma co.
Kwasy weszły już bardzo solidnie. Gość występujący przed MWNN dawał radę, trochę osób tańczyło na parkiecie. Jako, że zbliżała się godzina zero, łyknąłem mdma, zarzuciłem serotoninowy fartuch i dołączyłem do gęstniejącego pomału, wywijającego tłumku. Wymierzyłem idealnie – kiedy zaczęło się ładować, na scenę śród entuzjastycznych wiwatów wkroczyła gwiazda wieczoru. Ah, to uczucie kiedy wchodzi ci mdma na dwóch kwasach a Man with no Name uruchamia swoje czary… Jakkolwiek poprzedni dj dawał radę, od pierwszych rytmów było słychać różnicę w jakości granej muzyki.
Gość rozniósł wszystkich. Perfekcja dźwięku. Muzyczne spełnienie. Co więcej, nie stał sztywno za osprzętem z miną ‘zagrać i pójść’, ale razem z rozszalałym tłumem uczestniczył w wydarzeniu. Mistrz, po prostu mistrz. Kompletnie się zatraciłem. Świat stał się dźwiękiem, ruchem, wylewającą się uszami euforią i migającymi obrazami szalejących w tłumie ludzi z ekipy. Czas przestał istnieć. Kwasowe tu i teraz przy doprowadzających do obłędu kawałkach.
Naturalnie kiedyś musiało się skończyć, ale z transu wyrwały mnie dopiero okrzyki o bis, które nie pozostały bez odzewu i plemię otrzymało jeszcze jeden cudownie zaawansowany muzycznie kawałek.
Drugiego bisu już nie było, ale nic nie szkodzi. Czułem się w 100% zaspokojony dźwiękowo. Stymulacja mdma zaczęła puszczać, zmęczenie zaczęło dawać się we znaki. Następny dj również miał godny repertuar, ale nawet jeśli chciałem jeszcze się poruszać, moje ciało mówiło stanowcze nie. Z nogami jak z waty rozwaliłem się z ekipą na loży nad parkietem. Nie musieliśmy nic mówić, wystarczyły wzajemne spojrzenia. Wszyscy przeżyliśmy tu jedną z najlepszych imprez klubowych.
P i M, którzy wrzucali tylko mdma, byli już skonani, wzięli więc od K klucze i pojechali spać. Reszta jeszcze trzymała się na stymulacji od psychodelików, siedzieliśmy więc tylko i słuchaliśmy, delektując się O i Cevami. Tutaj niestety wyszło z bolesną wyraźnością, że lokal na tą imprezę się nie nadawał – po klubie kręcili się ochroniarze, od których zakazanych mord można było dostać bad tripa, szukając zalegających (w ich mniemaniu zapewne zezgonowanych) imprezowiczów i wywalając ich. Wyobraźcie sobie – siedzicie z zamkniętymi oczami podziwiając fraktalne wzory, kiedy ktoś łapie was za ramie, otwieracie oczy i widzicie kaprawy ryj ochroniarza cedzący „jak spać to do domu”. No kurwa mać.
Posiedzieliśmy jeszcze trochę, ale ze wspomnianymi porządkowymi zaglądającymi do nas średnio co 10 minut nie czuliśmy się zbyt komfortowo, toteż niedługo potem postanowiliśmy się zawinąć. Jak się zresztą okazało, w porę, bo kiedy odbieraliśmy ciuchy z szatni, właśnie zaczęli zamykać lokal. Na koniec nie mogło zabraknąć negatywnego akcentu. E, który wrzucił trzy substancje (zdaje się, że doc, dob i 2c-b) zgubił numerek do szatni i nie mógł odzyskać kurtki. Z ochroną dogadać się nie dało, ani nam, ani nikomu innemu. Ktoś chyba też coś zostawił w środku i nie mógł odzyskać, ktoś dostał gazem po oczach.. ogólnie działy się rzeczy, których po nocy z godną dawką lsd i mdma oglądać nie miałem ochoty. Koniec końców E kurtki nie odzyskał, światła w klubie zgasły i obsługa rozjechała się do domów. Osobie w samej koszulce 1 listopada o 6 rano nie mogło być ciepło, na szczęście dla niego był jeszcze tak porobiony, że nie przaszkadzało mu to. Inna sprawa, że typ był irytujący i jeszcze truł dupę, że by coś dorzucił, ale trudno.
Dotarliśmy na przystanek i niedługo potem wsiedliśmy do tramwaju, stanowiąc dosyć barwny obrazek pośród nielicznych obecnych pasażerów. Mniej więcej w połowie trasy poczułem się wyjątkowo źle, czując, że mój żołądek ma ochotę pozbyć się części zawartości. Z niemałym wysiłkiem udało mi się jednak powstrzymać odruchy i już niedługo ponownie byliśmy w bezpiecznym zaciszu naszego wrakowiska. P i M wtuleni w siebie spali już twardo, K rozwalił się w fotelu i albo spał, albo ostro nodował, tego nie jestem pewien. Kontaktu z nim w każdym bądź razie nie było. Ja sam czułem zmęczenie, ale wiedziałem też, że kwas jeszcze mnie za mocno trzyma, żebym zasnął. „Trzeba dopalić” rzucił J. To akurat zawsze jest dobrym pomysłem, toteż z głośników poleciała względnie spokojna muzyka, zaś w ruch poszło bongo. Właściwie ten etap melanżu wspominam najcieplej – atmosfera, jaka się wytworzyła, była po prostu genialna. Pełen pozytyw, świetne, niekiedy okrutnie złośliwe teksty i tyle śmiechu, że część miała zakwasy w mięsniach brzucha na następny dzień. MJ zawsze pozostanie królową posiadówek i basta. Jako że stymulowane jeszcze organizmy ciężko jest poskromić, niedługo potem zmontowaliśmy wiadro. Ściągnąłem ze trzy, reszta też przynajmniej po jednym. To już jednak po całonocnej balandze musiało nas rozłożyć. B wciągnęła butlę, po czym puściła się biegiem do łóżka, gdzie po wypuszczeniu dymu wymownym milczeniem dała znać, że dla niej impreza się skończyła. Resztę rownież poskładało i niedługo potem leżąc bez ładu i składu ekipa się pospała. Mnie samego sen jakby chciał dopaść, ale nie mógł. Po ok pół godziny wstał M, gdzieś tam musiał się udać, niedługo potem zwlekła się P. Do tej pory zachodzę w głowę, jakim cudem nie zbudziło ich głośne zachowanie reszty ekipy, ale to chyba lepiej dla nich. Ja sam nie bardzo wiedziałem, co robić. Niby bym się przespał, ale za niedługo musiałem się zabierać na pociąg. P również chciała wkrótce się zwinąć, zrobiliśmy więc na odchodne dwa bonga, rozmawiając o przeżytym doświadczeniu. Jak się okazało, jechała akurat w kierunku dworca, postanowiłem więc zabrać się z nią, woląc nie zdawać się na swój przemielny i zadymiony umysł w kwestii podróży po obcym mieście. Czułem się bardzo źle z tym, że nawet się z nikim nie pożegnam, jako że wszyscy polegli, no ale trudno. Powiedziawszy coś na do widzenia, co słyszał chyba tylko królik, z lekką nutą żalu ale i uczuciem spełnienia opuściłem gościnne progi.
Z P rozstałem się na dworcu, zasiadłem na peronie i czekałem na pociąg. Za cholerę nie wiem jak, ale go przegapiłem. Następny dopiero za trzy godziny. Powrót do ekipy nie wchodził w grę, nie miałem pojęcia jak tam dojechać. Perspektywę trzygodzinnego siedzenia w pochmurny dzień na dworcu umiliła mi świadomość posiadanych w kieszeni resztek, które dla zabicia czasu puściłem z dymem. Z zaskoczeniem stwierdziłem, że chociaż kwas działał już niemal niezauważalnie, thc podbiło mi wizual. Wpatrując się w płytki chodnikowe widziałem raczej nieruchome, acz wyraźne wzory. Na jednej płytce motywy azteckie, na drugiej roślinne, trzecia zaś ułożyła się w widziane lotu ptaka miasto, z blokami, ulcami i czymś na kształt parku. Fajnie.
Pociąg w końcu przyjechał, na szczęście było dosyć luźno, ogarnąłem więc pusty przedział, dociągnąłem ostatnią lufę i wreszcie poddałem się zmęczeniu, zasypiając na większą część podróży.
Przeżyty długi weekend wyzaczył mi nowe standardy jeśli chodzi o pojęcie imprezy. Wiem, że taki melanż nieprędko uda się powtórzyć, wiem jednak również, że powtórzony zostanie. Z ekipą zżyłem się niemal jak z rodziną, pod pewnymi względami może nawet bardziej. Moje serotoninowe baterie zostały naładowane do oporu, umożliwiając mi funkcjonowanie w świecie „normalnych” z uśmiechem na twarzy przez najbliższy czas.
Jakoś do sylwestra.
- 20397 odsłon
Odpowiedzi
:D
To był tylko przedsmak . Jak przyjedziesz to w planach jest meskalina , grzyby i 5-meo-dmt :D i mam nadzieje ze Big Band: P Ten sylwester będzie jeszcze bardziej epicki niz halloween :D
:D
Więc szybciej się powtórzy niż myślisz ;D