ponowne narodziny. pierwszy raz z lsd.
detale
raporty herbata_yanga
ponowne narodziny. pierwszy raz z lsd.
podobne
Niniejszy trip raport jest raczej próbą skrótowego ujęcia głównych motywów mojej, jakże dramatycznej, pierwszej sesji LSD, aniżeli usystematyzowanym, przemyślanym tekstem. Jest to bardziej rozwinięcie posta, który opublikowałem na ramach forum hyperreal.
Pozwoliłem sobie go otagować mianem przeżycia mistycznego, gdyż ten aspekt tripa jest ważniejszy niż bycie pierwszym razem, gdyż doświadczenia z psychodelikami już miałem.
Psychodeliki zaczęły fascynować mnie już parę miesięcy temu, najpierw zaczęło się czytanie, potem pierwsze empiryczne doświadczenia z RC (25C, 25E, 25D, 2C-D), na moje samopoczucie psychiczne wpłynęły bardzo dobrze i były de facto katalizatorem procesu wychodzenia z wielomiesięcznej depresji (ale bynajmniej nie powodem, tylko przyspieszyły ten proces, ewentualnie ukierunkowały go we właściwą stronę).
Moje doświadczenia z psychodelicznymi fenyloetyloaminami były różne, miały najczęściej dosyć dramatyczny przebieg (głównie przy tych, które zadziałały na moją psychikę najmocniej, czyli 25D-NBOMe i 2C-D). Kontakt z tym typem substancji psychoaktywnych spowodował u mnie swoiste odblokowanie potencjału psychodelicznego marihuany, wcześniej zupełnie dla mnie nieosiągalne. Możliwe stało się też lekkie otwieranie umysłu, bez żadnego psychodelika, w swoistej medytacji przy klimatycznej muzyce. Ma to dosyć spore znaczenie. Zacząłem interesować się trochę dokładniej LSD, byłem w trakcie lektury książek autorstwa Stanislava Grofa, podstawowe koncepty z nich wynikające dobrze znałem. Dużo też rozmyślałem o życiu, naturze wszechświata, człowieka. Ogólnie nastąpił u mnie niespotykany wcześniej rozwój quasi-duchowy, na który olbrzymi wpływ z pewnością miały najbardziej dramatyczne momenty doświadczeń z psychodelikami. Było to dla mnie wręcz szokujące, zważywszy na pragmatyzm i ateizm, który dominował wcześniej.
Zaryzykuję stwierdzenie, iż olbrzymi wpływ na wygląd mojej pierwszej przygody z dietyloamidem kwasu d-lizergowego miał powoli coraz bardziej wyraźnie nakreślający się motyw funkcjonowania w mojej psychice COEX-u motywu narodzin/śmierci, który zapoczątkowany musiał zostać przy jakieś z psychodelicznych sesji. Obecnie jestem w stanie zidentyfikować to w szczytowym doświadczeniu na 25D-NBOMe - poczucie połączenia z kosmosem, bycia życiem, wszystkim, odczucie tego, czym jest życie samo w sobie, błogi stan, piękne przeżycie - skrajnie piękne i smutne zarazem. Zjawisko to rozwinęło się, gdy przez tydzień poprzedzający sesję z LSD codziennie oddawałem się głębokim i intensywnym tripom przy użyciu marihuany. Czułem już nawet momentami tak jakby, hm, prześwit tego, co dane mi było przeżyć na LSD.
Wreszcie, po bardzo długim czasie czekania w moje ręce trafiło LSD. I to LSD nie byle jakie, jeśli wierzyć powszechnym opiniom i źródle, jedna najlepszych serii od lat. Kończąc ten przydługi wstęp i pobieżne nakreślenie okoliczności i nastawienia, przejdę do chwili prawdy. Wieczór, zajmowanie się pierdółkami, już podjąłem decyzję o podjęciu się pierwszej w swoim życiu podróży przy użyciu LSD. Nie byłem natomiast przekonany jeszcze, czy zjeść pół kartonika, czy cały.
Ostatecznie jeden kartonik wylądował pod moim językiem. Pierwsze pół godziny spędziłem na rozmowie z bliską osobą przez komunikator internetowy. Potem udałem się do łóżka, gdzie czekał na mnie już odtwarzacz mp3 z przygotowaną wcześniej, doborową tripową muzyką. Pierwsze utwory były względnie relaksacyjne i tak też wyglądało pierwsze stadium tripa. Wkrótce substancja zaczęła naprawdę wchodzić i w tym momencie rozpoczęła się jedna z najbardziej dramatycznych, o ile nie najbardziej dramatyczna rzecz, jaką można przeżyć pod wpływem psychodelików. Zaczęło się to dziać około 60-80 minut po położeniu kartonika pod językiem i trwało godzinę/ponad godzinę.
Bardzo szybko w pełni aktywowała się druga matryca perinatalna (BPM II) -> czyli początek własnych narodzin. Polecam w tym miejscu zapoznać się z tym, co na ten temat pisze Stanislav Grof, by wiedzieć mniej więcej w czym rzecz. Zacząłem czuć przerażający strach. Totalną rozpacz. Poniżenie. Upokorzenie. Upodlenie. Wszystko co najgorsze. Emocje, odczucia psychiczne i fizyczne były skrajnie intensywne, miało to bardzo gwałtowny przebieg. Poczucia straty wszystkiego na czym mi zależy. Nadciągające, nieuniknione zagrożenie. Zacząłem płakać. Cały się trzęsłem. Nie było niczego co mogłoby ulżyć mi w tych męczarniach. Druga matryca perinatalna wiąże się z potężnym, skrajnie negatywnym działaniem na psychikę. Poczucie bezsensowności życia, zupełnego braku nadziei, śmierć wszystek optymizmu w sercu. Uświadomienie sobie też spraw z własnego życia, które są przesycone olbrzymią ilością cierpienia związaną z przemijaniem, ale jest to na tyle osobiste, że pozwolę sobie tego nie opisywać. Próbowałem z tym walczyć, próbowałem utrzymać ego w pionie. Ostatecznie pogrążony w najgorszym możliwym bad tripie, zdecydowałem się temu poddać. Godząc się na najgorsze. Przestałem już się opierać i poddałem się temu co się działo.
Narodziny bez wątpienia są chwilą największego cierpienia w życiu człowieka, które ma ogromny wpływ na późniejsze kształtowanie się jego psychiki. Jest w tym nieopisywalnie głęboki duchowy pierwiastek. Moja wiedza, wykształcenie i inne czynniki uniemożliwiają mi jakieś zręczne opisanie tego. Nie mniej jednak jest to coś, co zmienia zupełnie postrzeganie motywu życia. Człowiek do tej pory (do początku narodzin) znajduje się w stanie swoistej oceanicznej ekstazy -> będąc w łonie matki, pomijając możliwe epizodu zaburzenia tego spokoju, jest w najlepszym możliwym dla siebie stanie. Psychicznie i duchowo jest połączony z "kosmosem", co odpowiada jego położeniu w fizycznym świecie.
Moment narodzin to brutalne zakończenie tej błogości. Człowiek po długiej trwodze, panicznym strachu i burzliwej walce o przeżycie przychodzi na świat, nagi, w nieopisywalnej traumie i poniżeniu, trafia w miejsce zupełnie inne, od tego, w którym się znajdował. Trafia do świata ,którym rządzi nietrwałość, niedoskonałość i niekompletność rzeczy. Zaczyna życie, które z tego powodu będzie naznaczone cierpieniem przez całą jego długość.
Istota ludzka jawi mi się jako najdoskonalsze odzwierciedlenie kosmicznej jedności - nasze bogactwo emocji, abstrakcyjne myślenie, możliwość przeżywania duchowości, poczucie sztuki... To wszystko jest zajebiście piękne. Człowiek jest więc w zasadzie najbliższy naturze kosmosu. Co mam na myśli przez jego naturę? Swoistą kosmiczną grę, ciągły ruch, emocje, zdarzenia, początki i koniec pojedynczych jednostek świadomości.
Piszę to, gdyż wniosek z chwil, kiedy to czułem znowu poczucie oceanicznego zespolenia z tym co nazywam kosmosem/kosmiczną jednością, a inni nazwą Bogiem/Naturą jest za każdym razem taki sam - jest w tym kosmosie, w tym wszystkim swoista "świadomość". Jest w nim emocja. Coś co łączy każde możliwe skrajne uczucie jakie znam. Nie istnieją słowa, które według mnie oddałyby zależność świata, który postrzegamy normalnie, zjawiska świadomości a natury wszechświata. Można to jedynie empirycznie odczuć i próbować metaforycznie przedstawić. Po narodzinach człowieka zaczyna się długi proces kształtowania się jego świadomości, jego "JA", "ego"... Ale początkiem jest bez wątpienia właśnie to doniosłe wydarzenie. Posiadając tak rozbudowaną świadomość własnej osoby, tak bogaty emocjonalizm -> mimo faktu, iż dzięki temu jesteśmy najbliżsi kosmosowi, jesteśmy od niego najdalsi. Uważam, że to właśnie dlatego ze wszystkich żyjących istot, jesteśmy tymi, które najbardziej cierpią i zadają najwięcej cierpienia innym istotom. I fakt ten nie ulegnie zmianie.
Czemu tak olbrzymie, nieporównywalne z niczym innym cierpienie towarzyszy narodzinom? Czemu nie ma się żadnych wątpliwości do ścisłego ich związku ze śmiercią? To właśnie w tym tkwi swoista tajemnica wszechświata, tajemnica człowieczeństwa. Człowiek zaczynając funkcjonować jako jednostka traci kontakt z kosmiczną jednością, zaczyna żyć jako pojedynczy przejaw świadomości, pojedyncze odbicie kosmosu. Niezależnie od tego czego w życiu nie osiągnie, i tak wszystko co zgromadził ostatecznie straci - znowu przeżyje najgorsze, gdy nadejdzie chwila jego śmierci. Znów połączy się z kosmosem, ale ceną będzie strata własnej świadomości.
Wniosek, który z tego wynika jest raczej pesymistyczny. Ale...
Narodziliśmy się. Żyjemy. Niezależnie od tragedii człowieczeństwa jesteśmy zdolni do pięknych, cudownych rzeczy. Jesteśmy w stanie zawiązywać tak głębokie związki emocjonalne, że w chwili śmierci ego, miłość do drugiego człowieka jest ostatnią rzeczą, która jest śladem naszego "JA" (tak było w moim przypadku).
Przeżyłem swoje narodziny. Żyję. Staje w końcu na własne nogi. Uczę się mówić, zaczyna rozwijać się moje "JA". Jestem w stanie z godnością szukać szczęścia, spełnienia. Jakkolwiek bezsensowne nie byłyby te starania i jakkolwiek nie straszliwe byłoby to, że i tak skazany, jak każdy inny człowiek, jestem na ból i cierpienie wynikające z przemijania, to mimo to i tak próbuję...
Próbuję chwycić, czegoś co jest poza moim zasięgiem. Bo taka już natura człowieka, iż choć gwiazdki z nieba nie zdejmie, to i tak potrafi o niej marzyć i wyciągnąć ku niej swoją dłoń.
Cudownie żyć.
Cudownie marzyć.
Cudownie kochać
Cudownie być kochanym.
Cudownie doświadczać przejawów kosmosu, które widzimy w materialnym świecie.
Mimo tragedii jaką jest życie, cenię je jak nigdy dotąd i chcę dożyć starości, chcę dużo przeżyć nim znów, zmagając się z bólem, połączę się z kosmosem.
Według mnie żyje w każdym z nas wspomnienie o tym błogim stanie oceanicznej ekstazy, bycia jednością ze "wszystkim". Nasze marzenia, dążenia do ich spełnienia, nasze miłości, pragnienie szczęścia - we wszystkim tym jest swoiste odbicie niemożności pogodzenia się z bolesnym oddzieleniem od kosmicznej jedności. Jest w tym odbicie rozpaczliwej próby znalezienia namiastki tego stanu egzystencji. Czy to w innych ludziach, czy w sobie, czy w świecie zewnętrznym.
Gdy zastanowić się nad głównym przesłaniem różnych religii jest ono proste - chodzi o miłość i współczucie. Tylko to pozwala żyć ze świadomością ogromu cierpienia wszystkich istot.
Gdy przeżyłem własne narodziny na LSD i gdy moje ego umarło, doświadczyłem swoistego duchowego odrodzenia. Zacząłem całą swoją duszą czuć piękno człowieka. Tą nieopisywalną chęć postawienia na swoim, próby pokonania własnego tragicznego losu i zrobieniu ma na przekór - odnalezienia szczęścia, miejsca i okoliczności życia, które można by nazwać domem. Przeżycia tylu zajebistych rzeczy, by na łożu śmierci móc sobie pomyśleć "rety, to było kurwa zajebiste!". Zrobienia na przekór naturze życia, jaką jest cierpienie. Gdy skończyło się etap funkcjonowania matryc perinatalnych BPM II-III (miało to w moim przypadku silnie duchowy wymiar, bardziej symboliczny niż dosłownie biologiczny), skończył się ból.
Nastąpił wspomniany wyżej motyw duchowego odrodzenia po śmierci własnego ego. Poczucie ulgi, spokoju, ale też chwilę potem skrajnej agitacji i euforii związanej z przeżyciem triumfu i zwycięstwa. Towarzyszyły temu wizje symboli nieokreślonej ludzkiej sylwetki, która naga na tle starożytnych budowli (Grecja, Mezoameryka, Egipt) unosi ręce ku niebu w geście triumfu...
Obrazy różnych kultur, poczucie obserwowania jakiś dziwnych obrzędów, osiągnięć ludzkości, powstałych dzięki naszym umysłom i pracy naszych rąk - namacalnych dowodów tego, do czego jesteśmy. Zaczęła się długa afirmacja najwspanialszych rzeczy w człowieku. Przejrzyste aluzje do sztuki, do rozwoju cywilizacyjnego, do najpiękniejszych emocji, jakie jesteśmy w stanie czuć. Odczuwanie ich całym sobą. Utożsamianie się z czystymi uczuciami.
Po motywie narodzin trip cechował się bardzo płynnym przejściem między stanami rozpuszczenia się moje ego a świadomością siebie. BPM IV i I. Doświadczenia pozaosobowe, doświadczenia ponownego połączenia się z kosmosem, doświadczania siebie jako odrębnego, całego świata/galaktyki, bycie czystymi emocjami, utożsamianie się z całą ludzkością, z dziwnymi kulturami (szamański charakter), duchowymi stanami, odczuwanie ich i z perspektywy własnego "JA", jak i chwilę potem bycie nimi (przy zaniku ego). Wszystko to miało silny duchowy pierwiastek. Uczucie zupełnie nie dające się ująć słowami.
Potem zaczęła nakreślać się coraz mocniejsza sinusoidalność tripa. Szczytowe duchowe przeżycia mieszały się z chwilami względnej trzeźwości, naznaczonej jednak typowym, legendarnym kwaśnym myśleniem. W późniejszej fazie trip nabrał bardziej przyziemnego, introspektywnego charakteru, ale osobistych rzeczy opisywać tu nie planuję. Była w tym jednak swoista ciągłość i związek z bardziej duchowymi przeżyciami i pokrywanie się przebiegu introspektywnej części z częścią duchowego dramatu. Kwasowe zejście jest cudowne. Usnąłem po ok 12 godzinach (ale tylko na 2-3 godziny by obudzić się i jeszcze czuć lekkie symptomy zejścia). LSD jest bez wątpienia wspaniałą substancją. Zgadzam się z Hoffmanem, który stwierdził, iż LSD jest obecnie potrzebne ludzkości jak nigdy dotąd. Co do samej substancji to jednak istota tripa to my sami, LSD to tylko łódź, którą płyniemy i radzę o tym pamiętać. Jest to jednak wspaniała łódź, trudno wyobrazić mi sobie lepszą, wygodniejszą, bardziej sprawną - ba, wątpię by coś miało zbliżone parametry. Choć nie ukrywam, iż zostawiam możliwość, iż grzyby też będą sympatyczne (choć spodziewam się mniejszego skupienia na motywach oscylujących wokół człowieczeństwa, a bardziej zespolenia z naturą, przyrodą i "dzikimi" elementami)
Trip miał jak widać bardzo silną duchową otoczkę, bardzo dramatyczny przebieg. Czas działania, sinusoidalność, wpływ substancji na ciało (a tu jako ciekawostka - na etapie narodzin postrzeganie siebie jako małego człowieczka z dużą głową i tym podobne doznania wskazujące na przeżywanie matryc perinatalnych), kwaśne myślenie - wszystko to sprawia, iż LSD zajmuje zaszczytne pierwsze miejsce w moim osobistym rankingu psychodelików i wątpię by coś miało zmienić ten stan rzeczy. To nowa jakość, pomijając już fakt, iż trip po prostu był bardziej głęboki niż na RC.
Moje doświadczenia z psychodelikami podsumowane tym cudownym tripem po LSD sprawiły, iż inaczej postrzegam własną osobę, świat, ludzką naturę. Bezcenne przeżycia. Przeminęły już, miały swoje miejsce i czas. Czy dane mi będzie kiedyś przeżyć tak silnie uduchowione chwile? Trudno ocenić. Ale w mojej pamięci pozostaną na zawsze, obok najszczęśliwszych i najintensywniejszych chwil, które przeżyłem dzięki drugiemu człowiekowi. W psychodelikach znalazłem już to, czego szukałem. Dziękuję.
- 45997 odsłon
Odpowiedzi
troche czerstwy wyszedl ten
troche czerstwy wyszedl ten tr, no coz : D
e tam czerstwy. Tripraportów
e tam czerstwy. Tripraportów nie pisze się tylko dla czytelników. Pisze się je też dla Siebie. Zobaczysz za kilka lat jak przeczytasz go na nowo. To właśnie dzięki niemu powrócą wspomnienia i stan psychiczny w jakim się znajdowałeś podczas tripa. To jest jego główna wartość.
A to że dałeś się ponieść wcześniej przeczytanej książce :) Nauczysz się jeszcze. Taki s&s sam sobie wybrałeś. A jak oceniasz dawkę? czy 1 karton to byl dobry wybór?
a mi
a mi się właśńie że podobał, głebokie, duchowe.
Dobry report, ciekawe
Dobry report, ciekawe przemyślenia. A co do substancji: "Jest to jednak wspaniała łódź, trudno wyobrazić mi sobie lepszą, wygodniejszą, bardziej sprawną - ba, wątpię by coś miało zbliżone parametry. (...) LSD zajmuje zaszczytne pierwsze miejsce w moim osobistym rankingu psychodelików i wątpię by coś miało zmienić ten stan rzeczy."
DMT, chłopaku, DMT, choć może się to wydawać niemożliwe, sam tak miałem, to jest o wiele, wiele lepiej ;) wynalazek Hofmanna to przy tym mały ch*j