soniczne bachanalia
detale
raporty eleanorrigby
soniczne bachanalia
podobne
Głównym celem przyświecającym mojej pierwszej psychopodróży był odbiór muzyki. Choć jako jednostka żyjąca w "symbiozie" z muzyką uważam, iż sama w sobie przy odpowiednio dużej dozie wrażliwości może wystrzelić ona człowieka z fotela prosto w kosmiczną otchłań i otwiera umysł na oścież, wznosząc na wyżyny szeroko pojętego poznania. I to bez udziału jakichkolwiek substancji psychoaktywnych. Chciałam jednakże zweryfikować na własnej skórze - a bardziej mózgu i receptorach zmysłowych - wpływ psychodelików na percepcję dźwięku. I to, czego doświadczyłam, przeszło moje najśmielsze oczekiwania.
W pierwszą podróż wyruszyłam z bliskim przyjacielem, podzielającym moją fascynację psychodelikami, dla którego również było to pierwsze spotkanie z LSD. Nie ukrywam, iż niejednokrotnie pojawiały się chwile zwątpienia i chęć odłożenia tego na bliżej nieokreślone "potem". Wciąż zadawałam sobie pytania - czy jestem już gotowa? Czy dojrzałam? Duchowo, intelektualnie, emocjonalnie? Z takim oto mętlikiem w głowie spakowałam listki i udałam się do mieszkania przyjaciela w godzinach popołudniowych, około godziny 16:00. Podzieliłam się z nim moimi wątpliwościami. Wspólnie doszliśmy do wniosku, że jest to typowy, książkowy lęk przed czymś zupełnie nowym, co zakończy pewien etap w naszym życiu, dając początek nowemu. Psychodeliczna podróż, która - podobnie jak na przykład seks - jest tak subiektywnym przeżyciem zależnym od indywidualnych uwarunkowań, że w ten dzień całkowicie uwolniłam się od... wszelkich opisów doświadczeń, puszczając je w niepamięć. Owszem, wiele raportów mnie zainspirowało, lecz tego dnia postanowiłam się z nich całkowicie "obmyć", przyjąć substancję na zupełnie "czczy umysł", być sobą i tylko sobą, aby wydobyła ona ze mnie to, co determinuje moje istnienie i tylko moje - na obecnym etapie życiowym, z obecnym światopoglądem i z obecnym bagażem doświadczeń. Być może powyższa dygresja wyda się komuś zbędna, w moim odczuciu natomiast "refleksja" ta miała ogromny wpływ na przebieg i ogólny kształt podróży.
Na tę okazję sporządziliśmy specjalną playlistę, zawierającą utwory dla nas szczególne. Dosłownie zabarykadowaliśmy się w mieszkaniu i odizolowaliśmy od świata zewnętrznego. Obiecaliśmy sobie, że pod wpływem tej nieprzewidywalnej substancji nie opuścimy mieszkania. Wybiła godzina 17:00. Głęboki wdech. Listki lądują pod językami. Staramy się odprężyć i nie wyczekiwać biernie pierwszych efektów. Mimo wszystko mam wrażenie, że serce wyskoczy mi z klatki piersiowej. Głęboko oddycham, nastrajając się pozytywnie. Po parunastu minutach połykamy listki. "Odważyliśmy się" wyjść na balkon, jednakże przed każdym wyjściem każdy musiał przejść "kontrolę trzeźwości", a swoistym "alkomatem" było pytanie "Masz skrzydła?", co wydaje mi się rozbrajająco i uroczo komiczne z perspektywy czasu. Po około 30 minutach odczuwalne są już pierwsze efekty fizyczne - podwyższona temperatura ciała, "ciasny sweterek", kończyny "jak z waty", ociężałość, a także niekontrolowane wybuchu śmiechu i poczucie dezorientacji; Stan ten kwitowaliśmy stwierdzeniem "Czuję się po prostu dziwnie" i naprawdę trudno o bardziej trafne określenie. Wciąż lawirujemy między balkonem a pokojem. Po około 45 minutach pojawiają się pierwsze efekty wizualne - wyostrzone kolory i kontury przedmiotów, "oddychająca" przestrzeń, pierwsze, jeszcze niewyraźne i rozmyte fraktale na balkonowych kafelkach; Intensywność doznań kontrolujemy na plakacie kobry na ścianie - staje się ona symbolicznym "ogniskiem" podróży.
Po około godzinie od intoksykacji wpadamy na - w naszym już spaczonym mniemaniu - genialny pomysł wycieczki do marketu celem zakupu Kinder niespodzianek. Podczas tejże wyprawy towarzyszą nam nieprzerwanie ataki panicznego rechotu, które to wywołuje w nas dosłownie wszystko – choćby hydrant czy przebiegający kot. W sklepie błądzimy pomiędzy działami, nie mogąc odnaleźć się w miejscu, w którym jesteśmy prawie codziennie. Wszystko wydaje mi się takie obce. Jednakże obyło się bez większej interpersonalnej kompromitacji, a zakupy pod postępującym wpływem kwasu należy zaliczyć do udanych. Wracamy do mieszkania. Po upływie dwóch bądź trzech godzin - prędko straciliśmy rachubę czasu - w atmosferze lekkiego zawodu i zwątpienia w jakość towaru nieoczekiwanie następuje szczyt...
Otoczenie zaczyna falować i wirować w zawrotnym tempie. Mieni się tysiącami neonowych, tęczowych barw, tańczy w rytm muzyki. Audiowizualna karuzela. Wszystko, wszędzie, gdzie nie spojrzę, jest w ciągłym, dynamicznym ruchu, przybiera co rusz nowe, bardziej złożone i określone kształty - mozaiki, wachlarze i... parasolki do drinków. Wierzę, że to jakiś tajemny kod, sekretny język, którym porozumiewają się z nami - śmiertelnikami byty pozaziemskie. Wszystko tworzy zachwycającą, zapierającą dech w piersiach, kalejdoskopową całość. W każdym obiekcie zamknięta jest jego osobista, wielowątkowa historia - w żarówce zwisającej z sufitu, w klamce, w parapecie; Wszystko jest po coś, w jakimś celu, ma swoje przeznaczenie. Czuję się przepełniona miłością do dzieła wszelkiego stworzenia, a jednocześnie przytłoczona bezlikiem jego form. Temu spektakularnemu wizualnemu cyrkowi towarzyszy zarazem lęk, że coś przeoczę, że coś mnie ominie. Uwierający niepokój, iż nie jestem w stanie opisać piękna, które atakuje mnie zewsząd, że język zawodzi i odmawia posłuszeństwa. Pragnę to wszystko wykrzyczeć, wyrzucić z siebie, ale nie potrafię tego wszystkiego nazwać, nie nadążam, dopada mnie dojmująca, frustrująca niemoc werbalna. Lecz po chwili dochodzę do wniosku, że istnieją sfery niedostępne słowom, frazom i pojęciom, co w swej banalności wydaje mi się myślą tak rewolucyjną i przełomową, że pozwala mi bez wszelkich obaw zanurzyć się w tym bezkresnym oceanie Piękna, płynąć coraz głębiej i głębiej i dać się ponieść...
Dźwięki przeszywają moje ciało na wskroś, do szpiku kości. Czuję każde pociągnięcie smyczka, każde szarpnięcie struny, każde uderzenie w klawisz fortepianu każdym najmniejszym pierwiastkiem mojego ciała. Każdy dźwięk żyje swoim życiem. Każdy instrument brzmi tak intensywnie, tak… soczyście. Każdy utwór jest tak wielopłaszczyznowy, wielowymiarowy, wielodenny. Czuję, jak każdy pojedynczy dźwięk wdziera się przez mój naskórek, dostaje do krwioobiegu, przepływa przez neurony i synapsy; warstwa po warstwie przenika do najmniejszych tkanek i komórek.
Jónsi (Sigur Rós) w "Viðrar vel til loftárása", które zalewa cały pokój ciepłym, wiosennym światłem, śpiewa tak czule swym syrenim falsetem (?) tylko dla mnie, a finał utworu w postaci opętańćzej kakofonii wywołuje w moim ciele coś na kształt wulkanicznej erupcji lub nuklearnego wybuchu, pozostawiając po sobie jedynie spustoszenie, pobojowisko, roztrzaskując moje ciało na miliony kawałków do postaci prochu, pyłu i kurzu. Fajerwerki w lędźwiach! Następnie B'eirth (In Gowan Ring) swoim "To Thrum a Glassy Stem" niczym jakiś pogański, brodaty bard porywa mnie do jakiegoś zaczarowanego lasu, gdzie nie postanęła jeszcze ludzka stopa; Do jakiejś arkadii, krainy wiecznej szczęśliwości gdzieś na peryferiach świata, zamieszkiwanej przez elfy, skrzaty i nimfy; Kojące, oniryczne gitary w "Wisconsin" Natural Snow Buildings także przenoszą mnie do jakiejś utopijnej, baśniowej krainy, w której czuję się tak bezpiecznie, beztrosko, błogo... To dla mnie symboliczny powrót do czasów dzieciństwa, niewinności i prostoty ducha; Rzewne, zawodzące skrzypki w "Time Jesum Transeuntum Et Non Riverentum" Nicka Cave'a i Dirty Three niemalże kłują w serce, wbijają się w nie niczym szpilki, wręcz wwiercają, a ich najwyższe rejestry wprost uskrzydlają, pozwalając z łóżka poszybować prosto w podniebne przestworza; Przyprawiająca o gęsią skórkę i mrożąca krew w żyłach kołysanka Krzysztofa Komedy z "Dziecka Rosemary" wprawdzie nie uwalnia z mojej podświadomości demonów czy zjaw, jednakże jej klaustrofobiczny klimat jest namacalnie odczuwalny i napawa lękiem przed czymś nieokreślony; Pianino w "Sing" Blur oraz głos Albarna brzmią niczym z zaświatów, a mistycznego smaczku dodaje tekst "So what's the worth in all of this / If the child in your head / If the child is dead / Sing to me." Tak. Rozumiem. Łzy mimowolnie napływają mi do oczu. Z zachwytu, ze szczęścia. Budzi się we mnie wewnętrzne dziecko. Przyglądam się wszystkiemu z dziecięcą fascynacją. Czuję się teraz wolna od wszelkiego strachu i wszelkich obaw związanych z "dorosłym życiem", które dotąd mnie przepełniały i ograniczały, nie pozwalając w pełni delektować się światem, wydają mi się one teraz tak błahe, tak małostkowe. "How to Disappear Completely" Radiohead. Czy ja naprawdę znikam? Pryskam jak bańka mydlana? Obracam się w niebyt? Rozpływam się w próżni, w nicości? Jestem bezkształtna, bezimienna?
Z głośników leniwie sączą się dźwięki gitary akustycznej i skrzypiec spod znaku Current 93. David Tibet - osobisty mentor - deklamuje swym charakterystycznym, pełnym pasji głosem swe natchnione, wizyjno-apokaliptyczne poematy. Czuję telepatyczną jedność (?) z jego osobą. Zalewając się łzami przy "A Silence Song", mówię szeptem "Dziękuję za wszystko", spłacając symboliczny dług wdzięczności wobec mistrza Tibeta.
Posiadam zdolność wprawienia w ruch wszystkiego, mogę tchnąć życie w każdy martwy przedmiot. Wzorki na dywanach, ażurowe firanki i na pozór jednolite, białe ściany oferują nadzwyczajny repertuar wrażeń wizualnych - kurczą się, rozszerzają, marszczą, skrzą się tysiącami kolorów, układają w fantastyczne mozaiki, witraże, konstelacje; Każda rzecz jawi się jako bezdenna studnia form, symboli, myśli.
Patrzę i chłonę, chłonę i patrzę. Obraz i dźwięk są jednością. Nie potrafię się tym nasycić. Pragnę, aby ten błogostan trwał już wiecznie. Teraz mogę tworzyć. Jestem w istnym ferworze tworzenia. Dźwięk jest moim pędzlem - przestrzeń płótnem. Bawię się w Boga. Jestem sobie demiurgiem, architektem, kreatorem. Powołuję do życia oddalony o miliardy lat świetlnych od ziemskiego padołu świat. Mogę stworzyć nowe uniwersum w zaciszu pokoju przyjaciela! Po prostu! Na moich oczach rozgrywa się kosmiczna, międzygalaktyczna nieskończoność! Bezkresna, niezmierzona wieczność! Jestem najszczęśliwszym stworzeniem we wszechświecie! Zdobyłam wyżyny i szczyty najprawdziwszego, najczystszego Szczęścia! Wszechogarniającego Wszechszczęścia!
Muzyka! Ach! Niech żyje muzyka! Cisza jest muzyką, skrzypnięcie drzwi jest muzyką, warkot samochodowego silnika jest muzyką, wszystko jest muzyką! Wszystko to tworzy niekończącą się symfonię wszechświata! Wszystkie planety, galaktyki, wszystkie ciała niebieskie grają dla mnie! Dźwięki sączą się do mych uszu przyprawiając moje bębenki o rajskie rozkosze. Serce bije w rytm muzyki, płuca oddychają w rytm Muzyki, krew pulsuje w arteriach w rytm muzyki, jestem muzyki! Muzyka dostarcza mojemu organizmowi życiodajnej energii! A ta tajemnicza substancja jest wszechwiedząca! Wie doskonale, które to momenty poszczególnych utworów uwielbiam najbardziej - choćby był to ułamek sekundy – jeden akord, jeden gitarowy riff, jeden wers tekst; I właśnie te pojedyncze, wyjątkowe dla mnie sekundy kompozycji czyni najbardziej sutą ucztą dla mych zmysłów. W kobrze na ścianie zaczynam dostrzegać pawie, kolibry, tukany; Następnie rysuje się przede mną krajobraz afrykańskiej sawanny wraz z żyrafami, galopującymi gazelami, guźcami i kapibarami (?); Bez reszty zatracam się w tych pięknych obrazach generowanych przez moją wyobraźnię, czego punktem kulminacyjnym jest przemiana kobry w Konfucjusza;
Po około czterech, pięciu godzinach niezwykle intensywnych doznań zarówno sensualnych jak i mentalnych, wizualizacje powoli zaczynają słabnąć - przedmioty, obrazy nie przybierają już tak złożonych i wymyślnych form przypominających coś konkretnego, coś, co mogę nazwać. Fizycznie odczuwam szczękościsk, suchość oczu i w ustach oraz niezwykle przyjemne rozluźnienie wszystkich mięśni. Łyk wody. Czuję się zagubiona, zdezorientowana. A jednocześnie przepełniona dziecięcym szczęściem. Powoli wracam na ziemię. Z urlopu w raju. Rozmawiamy. Wymieniamy się wrażeniami z trudem dobierając słowa. Snujemy plany na kolejne psychowojaże. Choć wyczerpani, czujemy przypływ nowych sił witalnych, nowych chęci do życia, nowych możliwości. Przed nami rysuje się świetlana przyszłość. Jesteśmy szczęśliwi.
Około piątej nad ranem (?) idziemy do parku. Nasze drogi oddechowe - jako piewców i samozwańczych ambasadorów natury w dzisiejszym, zmotoryzowanym świecie - nadzwyczaj intensywnie i nieprzyjemnie odczuwają przepaść pomiędzy ulicami, na których pojawiają się już pierwsze maszyny napędzane silnikami spalinowymi a zielonym skwerem, naszą zieloną przystanią w środku miasta - to dla nas dwa odrębne, autonomiczne wszechświaty. Drzewa, kwiaty, kaczki, koty... - wszystko TO tak tętni życiem! Jest tak wyraziste, tak bujne, tak majestatyczne, tak oszałamiające! Świergot ptaków, szum strumyka, trzask gałęzi… - wszystko to w naszych uszach tworzy jakąś sonatę, fugę czy nawet operę lub misterną mszę.
Wracamy do mieszkania. Leżymy w milczeniu na łóżku. Substancja opuszcza mnie bardzo, ale to bardzo powoli. Towarzyszy temu uczucie wyczerpania, rozleniwienia, senności przy jednoczesnej niemożności zaśnięcia. Zamykam oczy, by dać im nieco odpocząć. Pod powiekami wciąż rozgrywają się geometryczne, trójwymiarowe, wielobarwne sceny. Jest to ostatni akt psychodelicznego seansu. Około godziny 8 rano wracam do domu. Rozczochrana, w wymiętych ubraniach, powłóczę nogami w ślimaczym tempie. Jednocześnie wprost rozpiera mnie miłość do powietrza, owadów, ptaków, słońca, wszelkiego istnienia. W domyśle wyglądam zapewne jak przysłowiowe sto nieszczęść, ale w najmniejszym stopniu się tym nie przejmuję, bo zajmują mnie znacznie ciekawsze rzeczy. Czuję się jakbym zrzuciła z siebie starą, zrogowaciałą, złuszczoną skórę, obciążający, krępujący pancerz, duszący gorset. Czuję się lekka jak puch, niczym wiotka baletnica, trzpiotka w zwiewnej sukience tańcząca boso na łące. Widzę inaczej. Słyszę inaczej. Czuję inaczej. Intensywniej. Głębiej. Przestrzenniej. Przez resztę dnia czuję się wyśmienicie pomimo braku snu i natłoku tak forsujących umysł wrażeń. I pomimo przełomu jaki właśnie dokonał się w moim życiu. Ponad dwanaście godzin nadal wydaje się minutą, w czasie której działo się kwadrylion rzeczy na raz. Choć z całą pewnością nie było to czyste LSD i niezależnie od tego, co znajdowało się na kartoniku, był to ważki, bo pierwszy krok we wspinaczce na psychodeliczny szczyt, który po latach będę wspominać z uśmiechem i łezką w oku. Pierwszy, dziewiczy psychorejs początkującego, rozpinającego pierwsze żagle psychożeglarza. Maleńka wysepka na mojej psychodelicznej mapie pełnej niezbadanych i nieodkrytych lądów.
- 22683 odsłony
Odpowiedzi
Ciekawy styl. Jak na mój gust
Ciekawy styl. Jak na mój gust momentami zbyt barokowy, ale to mój gust. Podoba mi się, że poszłaś w bardziej literacką formę, porzucając precyzyjne oznaczenia czasu akcji. A sam trip bardzo sensualny i wizualny. Widzę, że nasze lizergamidowe doświadczenia były poniekąd podobne. Tylko soundtrack trochę inny!