stosześćdziesiąt
detale
raporty unknown
- Jak zostać G-łupawym B-ambrem L-unatycznym (krótki poradnik)
- Zoologiczno spirytualny trip na benzydaminie
- Do czego służy otwieracz???
- Podróż barką
- DXM - moja miłość skończyła się tragedią.
- To chyba Bóg...
- DOI - SROI (Pyndolowe Stany Po Umyciu Pach)
- Tramal wciąga.. 500mg
- Jak się nie nudzić, czyli DXMowe wagary.
- Tramadol test trip
stosześćdziesiąt
podobne
Zastanawiam się trochę nad sensem pisania tego trip-reportu ale
postaram się spróbować coś sklecić z tego co mi w głowie zostało,
trochę dziwnie się czuje bo fakt faktem większość tripu to moje
własne, wyjątkowo osobiste przemyślenia którymi raczej nie mam ochoty
się dzielić, podejdę wiec do tematu bardziej -technicznie- i
przedstawię z tego co zapamiętałem trochę rzeczy które działy się
niejako na zewnątrz mnie a działo się aż za dużo.
psychodelik: Grzybki z lokalnej łączki :)
dawka: 160 sztuk, z czego 100 świeżyzny prosto z łąki i 60 świeżo co
ususzonych.
Od jakiegoś miesiąca przygotowywałem się do tego tripa, sezon powoli
się zaczynał, zaczęliśmy trochę jeździć po naszych tajemnych łąkach i
zbierać to co najlepsze jesienią :), w końcu nadarzyła się okazja,
wolny weekend, żadnych obowiązków, żadnych zbędnych myśli w głowie i
wyjątkowo jak na jesień ładna pogoda. W sobotę rano wyjrzałem przez
okno i już wiedziałem że to dzisiaj. Doszedłem do wniosku że to będzie
samotny trip bo od jakiegoś czasu brakowało mi tego a raczej znudziło
mnie tripowanie z moimi chemicznymi kolegami bo nigdy do końca nie
mogłem się `wyłączyć` tak jakbym chciał i przez to zawsze miałem jakiś
taki niedosyt. Na miejsce wybrałem sobie naszą ulubioną tripową górę,
wrzucaliśmy tam już kilkakrotnie...jest to miejsce położone jakieś
może dziesięć minut drogi od miasta (hmm, miasteczka :). Lubię tam
tripować bo jest wszystko co potrzebne do udanej jazdy, świetny widok
na całe lokalne pogórze z jednej strony i widok mojego miasteczka z
drugiej strony do tego całkowity spokój, można być pewnym że się
nikogo nie spotka w najmniej oczekiwanym momencie. Wrzuciłem jakoś
koło godziny 15:00, trochę ciężko było mi było wepchać w siebie te 160
grzybów (a zwłaszcza te niezasuszone 100, trochę dużo tego było do
przełknięcia) zapijałem tylko napojem pomarańczowym ale jakoś poszło,
usiadłem na kamieniu i zacząłem czekać. Nie wiedziałem w zasadzie
czego się spodziewać bo w sumie pierwszy raz zjadłem 160, wcześniej
zjadłem max. 140 i już wtedy mnie nauczyło doświadczenie, że wystarczy
zwiększyć dawkę o 20 sztuk i już wkraczamy w inną jakość, nie miałem
jednak z tego powodu żadnych lęków, w ogóle byłem w wyjątkowo dobrym
humorze tego dnia.
Zaczęło się dość szybko, pierwsze efekty odczułem już jakieś 20 minut
po wrzucie...klasycznie, najpierw lekkie mulenie w żołądku i uczucie
lekkości a później stopniowe wchodzenie w banie z tym że działo się to
wyjątkowo szybko, na tyle szybko że nawet nie zauważyłem kiedy
przestało mnie mulić i zacząłem przechodzić na drugą stronę. Byłem w
stanie jeszcze pilnować zegarka ale wytrzymałem może jeszcze z 10
minut i zapomniałem o nim. To co działo się dalej można określić (a
przynajmniej ja tak to sobie nazwałem) jako totalny kontrolowany
obłęd, sprowokowana choroba psychiczna czy coś takiego :) dałem się
temu ponieść całkowicie, nie hamując żadnych myśli ani nie bojąc się
tego co mnie czeka... na szczęście jako tako byłem w stanie nad tym
panować a w zasadzie to wmawiałem sobie tylko jedno - nigdzie się z
miejscówki nie ruszać bo to może się źle skończyć. Początek tripu był
maksymalnie ostrą psychodelą wizualną jakiej jeszcze nie
przeżyłem...rzeczywiście 20 więcej okazało się przejściem w zupełnie
inną jakość. Klasyczne fraktale i `oddychanie` zaczęło być zastępowane
przez całkowicie realno-nierealne halucynacje, nie wszystko pamiętam,
nie wszystko jestem w stanie opisać tak aby mogło to oddać w jakiś
sposób swój wymiar i to jak to było przeze mnie postrzegane. Kilka
przykładów - konkretne OEVki zaczęły się od widoku zwykłego ciągnika
jadącego po polu a raczej to w co się zamienił, wyglądał jak malutka
zabawka, koła obracały się tak jakby miały zaraz poodpadać, były
wielkie i nieregularne, jechał do przodu podskakując i wygibując się
na wszystkie strony a za traktorem biegło coś z długimi nogami i
zaczęło uderzać w tą zabawkę patyczkiem, pomyślałem że to traktorzysta
goni swój pojazd który mu najnormalniej uciekł :), najlepsze było to
że odniosłem wrażenie jakby ta zabawka [traktor] w ogóle się nie
przesuwała do przodu tylko łąka a raczej zielono fioletowa płaszczyzna
po której jechał przesuwała się pod nim, wydawało się że przejazd ten
trwał strasznie długo, w końcu przestałem zwracać na to coś uwagę a
potem znikło. Później jazda przybrała jeszcze ostrzejszego
wymiaru...nagle wszystko co zacząłem widzieć wydawało się jak nie z
tego świata, trudno opisać wygląd tego świata...miasto z daleka
wyglądało jak z jakiegoś filmu s-f z tym że wszystko tak jakby do
siebie nie pasowało (np. droga wyżej od budynków itd.), wszystko zlane
w jedną masę w białym kolorze z małymi jednakowymi okienkami, drzewa -
z daleka coś takiego z patyczkiem i idealnie okrągłą kopułką, z bliska
fioletowe i powyginane albo ułożone w całości z małych sześcianików
połączonych w tym wypadku w strasznie logiczną w całość, wszędzie
pojawiająca się i znikająca mgła w niektórych miejscach przechodząca w
gęsty dym (prawdopodobnie widziałem dym z komina, jakieś 300 metrów
dalej stoją domki jednorodzinne z tym że nie napewno) ciągle
przemieniający i układający się w różne cósie...głównie duże szare
głowy wylatujące jedna za drugą widziane z profilu rozpływające się
dalej w przestrzeni, każda była inna i każda w trakcie zmieniała na
różne sposoby swój wyraz twarzy. Zaburzenie postrzegania przestrzeni
znane z mniejszych ilości...czyli małe wgłębienie na płaskim terenie
przybierało postać potężnej dziury no i momentami całkowite pojebanie
rzeczywistego trzeciego wymiaru, wszystko nagle potrafiło stać się
płaskie i różnica w odległości i ułożeniu w przestrzeni zależała od
tego gdzie jest ciemniej a gdzie jaśniej etc. Moja ślina (bo glut dał
o sobie znać strasznie) zielona, wypluta na ziemie w całości
wypełniona była małymi główkami, główkami jakichś ufoków z dużymi
czarnymi oczami które na mnie patrzyły, główki te potem znikały a
ciecz zaczynała żyć i uciekać jak jakieś rozpełzające glizdy na
wszystkie strony. Moje ręce były fioletowe, wrażenie bardzo
cieniutkiej skóry na rękach przez którą wszystko było widać a widać
było ciągle mieszające się ciemno zielone po purpurowe płyny (coś
jakbym trochę był podgnity ;), wszystko to falowało pod skórą i
delikatnie uwypuklało ją, baaardzo długie i grube palce, gdybym siebie
ujrzał całego pewnie zobaczyłbym coś jak napompowanego ludzika z
reklamy opon Michelin. W oddali inna płaszczyzna i znowu dym tym razem
przesuwający się w dół płaszczyzny, tańczący i wyginający swoje jęzory
na wszystkie strony a zza niego przesuwająca się razem nim dziwna
monumentalna katedra, którą w końcu całkowicie przesłonił dym i
zniknęła...dokładnie widać było tylko wieże ponad dymem, reszta
przesłonięta. Horyzont momentami rozdzielony na warstwy kolejnych
odcieni od koloru ziemi po kolor nieba. Chmury na niebie tak jak i
wspomniany dym...ciągle przemieniające się w kolejne przeróżne motywy
i wrażenie jakby wszystkie chmury znajdowały się na wyciągnięcie ręki,
metr ode mnie, w końcu popatrzyłem co się znajduje dokładnie nade mną,
było czyste, idealnie niebieskie i strasznie przytłaczające niebo i z
niego nagle zaczęły wyłaniać się kolejne twarze, w środku największa,
twarz starca a naokoło kilka mniejszych już młodziej wyglądających,
nic do mnie nie mówiły, przyglądały się tylko moim poczynaniom
(opisałem to kumplowi z którym często tripuje i powiedział że to
pewnie bóg mnie obserwował, hehe :). Ze strony widoku na pogórze
wszędzie szaro-zielona jednolita masa poukładana na płaszczyźnie (las
??? ;) gdzieniegdzie wystające trochę ponad tą masę pojedyńcze kikuty
- drzewa, z masy tej ciągle wydobywały się jakieś dzwięki, głównie
przypominające wrzask małp czy coś w tym stylu, na łące (gdzie
prawdopodobnie jakiś chłop z pobliskiej wiochy pasie krowy) dziwne
zwierzęta, coś jak ameby, niesfornie i niekontrolowanie
przemieszczające się w różne strony, czasami dwie zlewające się w
jedną całość, lub kilka zlewających się w całe skupisko czegoś żywego
i brązowego, jednolitą galaretę bez konkretnego kształtu. Kiedy słońce
zaczynało powoli zachodzić zacząłem to obserwować, miliony mieniących
się żywych kolorów, czułem się jak pod jakimś olbrzymim sklepieniem,
kolory wylewały się od śłońca i rozpływały po tym sklepieniu układając
się zazwyczaj w olbrzymie potężne ogniste jęzory, wszystkie zawsze
powykręcane regularnie w którąś stronę, rytmicznie i jednocześnie
wykręcające się w drugą...nieprawdopodobny widok. Wspomnieć muszę
jeszcze o CEVach, najczęstszym widokiem było pomieszczenie o
łukowatych kształtach z tym że trudno określić było jego granice i
wielkość, na wszystkich ścianach wylana faktura ułożona z łukowatych
wzorków mieniąca się niebiesko-fioletowymi kolorami, wrażenie jak
gdybym stał na środku tego pomieszczenia i lśniło ze mnie lub raczej
zza mnie czyste białe światło bo widać było delikatnie odbijający się
mój cień falujący na czarnej podłodze, lub też innym razem widoki
dziwnych budowli których jednak nie widziałem z daleka bo zwykle
stałem przy nich blisko i najczęściej oglądałem wydobywające się z
różnych miejsc owych budowli jaskrawo zielone światła. Powoli zaczęło
robić się ciemno tu najbardziej niesamowita okazała się oddalona o
parę kilometrów droga i wrażenie spływającej po niej rzeki światła.
Widok miasta (owej białej masy) i pozapalanych bardzo błyszczących
żółtych świateł w oknach (śliczne), wyglądało to wszystko strasznie
baśniowo-cukierkowo. Wspomnieć muszę jeszcze o dźwiękach - mnóstwo
pisków i dziwnego chrobotania, od czasu do czasu słyszane rozmowy z
niewiadomo skąd i w których nie wiadomo o co chodzi; śpiewy, w jednym
wypadku wyraźnie aż do bólu słyszałem śpiewy indiańskie, zdarzało mi
to się już we wcześniejszych tripach. Później powoli haloony zaczęły
się kończyć ustępując powoli miejsca już nareszcie w całości spokojnym
i wywarzonym przemyśleniom na temat samego siebie, życia i generalnie
mocno osobistych rzeczy, uwielbiam tą spokojną część każdego tripu,
pokora i zrozumienie i odwieczna chęć wyprostowania i uleczenia całego
świata, i odwieczne pytanie bez odpowiedzi - dlaczego i po co my
ludzie tak sobie komplikujmy to nasze życie...zauważyłem tylko że po
którymś tam tripie nic nowego już w tej części nie odkrywam, dochodzę
do tych samych wniosków co zawsze, co najwyżej znajduje w sobie
jeszcze jakiś szczegół który mógłbym ulepszyć, znajduje coś co robiłem
źle i znajduje odpowiedź na to jak to naprawić, tak czy inaczej zawsze
dobrze na nowo to wszystko odkryć bo za każdym następnym razem coraz
bardziej uświadamia mnie to w przekonaniu, że to jak chcę żyć i do
czego dążyć jest najlepszym wyjściem aby nie przestać być sobą i co
najważniejsze - nie przestać być prawdziwym człowiekiem. No a to co
się działo wcześniej z moim mózgiem, w czasie głównego natężenia można
by opisać tak zrobiłem to wcześniej - jako obłęd...miliony myśli
przepływających przez głowę, bardzo dziwnych przemyśleń...momentami
dziwnie bezsensowno-sensowynych głównie jednak pozytywnych lub
neutralnych...jedyny na szczęście chwilowy schiz jaki mnie lekko
zdołował w czasie tego pędu mózgu to myśl że w sumie po tym tripie nie
chcę już wracać do miasta które widziałem (do białej masy z okienkami,
tak to postrzegałem wtedy) i generalnie życia takiego jakie jest...na
szczęście umiem sobie radzić na bani z takimi schizami. No i jedna
dziwna rzecz w trakcie szczytu bani to totalne rozdwojenie a może
nawet roztrojenie jaźni, uczucie że mózg myśli osobno a reszta ciała
osobno - mózg myślał wysyłając mi myśl, ciało myślało a myśl była
przekazywana przez mowę, zacząłem do siebie mówić i odpowiadałem
myśląc i na odwrót...niby nic w tym dziwnego z tym że wszystko się
działo jakby beze mnie, pytania i odpowiedzi krążyły we mnie a ja się
temu przyglądałem z boku jednocześnie wiedząc że wszystkie te myśli
dotyczą mnie...było to trochę przerażające, nie powiem...tym bardziej
że nie wiedziałem co zapyta mózg a co ciało na to odpowie i odwrotnie,
i czego się będę jeszcze musiał dowiedzieć :).
Charakterystyczna rzecz to bardzo wyczulony dotyk i to do tego stopnia
że kiedy łupnęło mnie już nieźle to miałem cały czas uczucie że
wszystko czego bym nie dotknął przykleja mi się do rąk, najbardziej do
zauważyłem biorąc w łapy butelkę z której zapijałem grzyby,
przyklejała się :) no i inna klasyczna rzecz to glut, jego nadmiaru
musiałem pozbywać się ciągle i ciągle było go we mnie pełno, do tego
zdawało mi się że cała twarz jest ciągle mokra no i z oczu prawie cały
czas lekko wyciekały łzy, chyba że mi się zdawało.
Tak to bardzo pobieżnie wszystko wyglądało. Około godziny 21:30 byłem
już na mieście i pierwsze co zrobiłem to poszedłem do ziomala napić
się herbaty...jest zawsze fantastyczna po tripie. Ogólnie rzecz
biorąc, bez względu na to jak bardzo fajne może się to wydawać i jak
wielkiej ochoty ktoś może potencjalnie nabrał na przeżycie czegoś
podobnego, naprawdę nikomu NIE POLECAM wrzucać sobie takie działki,
sam bym się nie zdecydował na razie chociaż minęły już prawie dwa
miesiące (no może w przyszłym sezonie 2003 :), no a zanim się ktoś już
na to zdecyduje - trzeba naprawdę dobrze poznać wcześniej siebie żeby
po prostu nie zrobić sobie krzywdy a prawda jest taka, że od setki w
górę kończy się zabawa i rozrywkowa bania dla śmiechu a zaczyna coś
nad czym może się okazać nie umiemy zapanować.
/e78
- 7722 odsłony