peyotl by witkacy (stanisław ignacy witkiewicz)
detale
raporty unknown
- Jak zostać G-łupawym B-ambrem L-unatycznym (krótki poradnik)
- Zoologiczno spirytualny trip na benzydaminie
- Do czego służy otwieracz???
- Podróż barką
- DXM - moja miłość skończyła się tragedią.
- To chyba Bóg...
- DOI - SROI (Pyndolowe Stany Po Umyciu Pach)
- Tramal wciąga.. 500mg
- Jak się nie nudzić, czyli DXMowe wagary.
- Tramadol test trip
peyotl by witkacy (stanisław ignacy witkiewicz)
podobne
Teraz czeka mnie zadanie specjalnie trudne: nie być fałszywie zrozumianym,
co przy wyjątkowym stanowisku, które muszę zająć w stosunku do peyotlu,
jest bardzo możliwe. Mogę być posądzony o to, że odsądziwszy od czci i
wiary wyżej opisane jady, chcę udowodnić, że jedynie godnym używania jest
jedynie ten czwarty i że uratowałem się od trzech nałogów przy pomocy oddania
się innemu. Ludzie są bardzo sceptyczni na ten temat i poniekąd mają rację.
Kiedy przy pomocy peyotlu przestałem zupełnie pić na czas dłuższy (około
półtora roku), a w ogóle nie wróciłem już - przed definitywnym wyrzeczeniem
się alkoholu i innych trucizn, których przeważnie dla eksperymentów rysunkowych
sporadycznie używałem (eukodal, harmina
czyli syntetyczna banisteryna Mercka lub tak
zwane ya-yôô, eter
i meskalina, syntetycznie otrzymany jeden
z pięciu składników peyotlu) - do dawek alkoholu, których używałem przedtem,
otóż w tym okresie spotkałem się często z następującymi powiedzeniami,
w których zawierałą się wątpliwość w zaprzestanie picia i innych procederów,
o których nałogowość byłem najniesłuszniej posądzany: a więc mówiono mi:
"oto wyrzekłeś się picia, aby popaść w nałogowy peyotlizm", albo: "ho ,ho,
więc to tak: z deszczu pod rynnę" itp.,itd. Otóż przede wszystkim: nie
ma prawie na świecie całym nałogowych peyotlistów. Są podobno w Meksyku
nieliczne, wyjątkowo zdegenerowane indywidua, które żują stale tzw. "mescal-buttons",
czyli kawałki suszonego peyotlu. Są to ostatanie wyrzutki spośrod ginących
niestety szczepów czerwonej rasy, bardzo nieliczne i widoczne tak do upadku
predestynowane, że nawet peyotl, do którego przyzwyczajenie się jest niesłychanie
trudnym, uczynić mogły swoim nałogiem.
Nie będę tu powtarzał rzeczy, które każdy znależć może w specjalnej
literaturze naukowej, zaczynając od dzieła dr Aleksandra Rouhier Peyotl,
la plante qui fait les yeux émérveillés, aż do ostatnich badań prof.
Kurta Berningera nad syntetyczną meskaliną Mercka pod tytułem Meskalinrausch.
Opowiem tylko o moich osobistych doświadczeniach z peyotlem, które uważam
za absolutnie nieszkodliwy przy sporadycznym używaniu, a dający poza niebywałymi
wizjami wzrokowymi tak głebokie wejrzenie w ukryte pokłądy psychiki i tak
zniechęcający do wszelkich innych narkotyków, a przede wszystkim do alkoholu,
że na tle prawie absolutnej niemożności przyzwyczajenia się doń powinien
być używany we wszystkich sanatoriach, gdzie leczą wszelkiego rodzaju nałogowców.
Zaznaczę tylko na dowód niemożności przyzwyczajenia się do peyotlu, że
Indianie meksykańscy używający tej rośliny, czczonej przez nich jako Bóstwo
Światła, od tysięcy lat nie zażywają jej inaczej, jak w czasie religijnych
uroczystości, które razem ze zbiorem kaktusa w pustyni - wyprawa przeciąga
się czasem do paru tygodni - trwają niecałe dwa miesiące, przy czym nie
można na jej czcicielach stwierdzić jakichkolwiek skutków szkodliwych,
jak to ma miejsce np. u peruwiańskich czcicieli koki, której żucie wywołuje
zupełnie regularny kokainizm i tak moralną, jak i fizyczną degenerację.
Oczywiście, od czasu kiedy posłyszałem o peyotlu i wizjach, które wywołuje,
marzeniem moim było spróbowanie cudownego drogu. Niestety uważany był w
Europie za rzadkość tak wielką, że nigdy nie miałem nadziei dostąpienia
tej łaski. Opowiadanie o wizjach uważałem oczywiście za przesadzone, jak
każdy, który nie mając pojęcia o peyotlu, słucha nawet tego, który osobiście
przeżył nieporównaną chwilę oglądania na własne oczy innego, niewspółmiernego
z naszą rzeczywistością świata, z niedowierzaniem, a nawet z posądzeniem
na dnie już nie o przesadę, ale po prostu o blagę. Dodać należy, że o "umoralniającym"
działaniu "świętej" (w każdym razie dla Indian) rośliny nie wiedziałem
nic i nic, poza broszurką Czciciele św. kaktusa, o niej nie czytałem.
Wszystko, co nastąpiło, było piekielną wprost niespodzianką.
Dostałem maksymalną dawkę peyotlu: siedem piguł wielkości grochu, zupełnie
nieoczekiwanie od p. Prospera Szmurły, za co do końca życia bedę miał dla
niego niczym niedającą się wyrazić wdzięczność. A trzeba dodać, że był
to orginalny peyotl meksykański, pochodzący z niewielkiego zapasu dr Osty,
prezesa Międzynarodowego Towarzystwa dla Badań Metapsychicznych. Preparaty,
które dostawałem następnie od dr Rouhier, wydobyte z kaktusów hodowanych
zdaje się na Cote dAzur, nie dorównują mu co do zdolności wywoływania
wizji, a przewyższają znacznie co do skutków ujemnych. Z powodu pewnych
zajęć nie mogłem zażyć tajemniczych pigułek tego samego dnia i przeżyłem
dwadzieścia cztery godziny w naprężeniu nerwowym, graniczącym z gorączką,
tym bardziej że p. Szmurło opowiedział mi pobieżnie o swoich wizjach, nie
zachwalając ich jednak zbytnio. Ale nawet jego opowiadania uważałem za
lekką "koloryzację. Znane są przesadzone opowiadania o snach u ludzi, nie
mające nic wspólnego z rzeczywistą blagą - przyparci do muru odwołują czasami
wiele znaczących szczegółów. Ale sen to dla niektórych coś nic wspólnego
nie mające z rzeczywistością życia. Inaczej twierdzi Freud, dla którego
nawet zmiany czynione w snach przez opowiadającego są wyrazem istotnych
stosunków panujących w warstwach podświadomych. Twierdzę, że to samo stosuje
się do wizji peyotlowych, które ukazać mogą człowiekowi to, co sam przed
sobą starannie ukryć się stara. Opiszę wizję z maksymalną dokładnością,
a zamiast deformować odpowiednio rzeczy zbyt osobiste, opuszczę je zupełnie.
Pierwszą dawkę, dwie pigułki, zażyłem o godzinie szóstej wieczorem.
Ponieważ nic nie czytałem o objawach wywołanych działaniem peyotlu, miałem
czysty obraz całęgo przebiegu zjawiska, bez najmniejszej autosugestii.
Około pół godziny po pierwszej dawce, tuż przed zażyciem następnej, doznałem
lekkiego uczucia podniecenia - coś jakby po dwóch kieliszkach wódki, albo
po małej dozie kokainy. Uważałem to podniecenie
za zdenerwowanie wskutek oczekiwania mających nadejść wizji. Okazało się
póżniej, że był to już objaw peyotlowy. Przez cały czas męczyła mnie obawa
przed torsjami - bałem się utracić drogocenny preparat, zanim zdąży wessaćsię
w krew. Na szczęście tak się nie stało. Mogę powiedzieć, że siłą woli pokonałem
nudności ze strachu przed zmarnowaniem jednej, ostaniej dawki peyotlu,
na którą zupełnie przypadkowo natrafiłem. Pozasłaniałem szczelnie okna,
ponieważ światło zaczęło mnie z lekka razić przechadzałem się po pokoju,
odczuwając przyjemne ogłupienie i lekkość. Zmęczenie po trzech seansach
portretowych zniknęło zupełnie. O godz. 650
zażyłem trzecią dawkę i kładę się na łóżku z obawy przed torsjami. Samopoczucie
dziwne. Bez rezultatu oczekuję na wizję i z nudów, nie mając istotnej potrzeby,
zapalam papierosa. Ale po paru pociągnięciach rzucam go ze wstrętem. Od
tej chwili aż do piątej po południu następnego dnia nie paliłem bez żadnego
wysiłku, odczuwając obrzydzenie i pogardę dla papierosów. O 720
wstałem już z pewnym trudem i zażyłem ostatnią, siódmą pigułkę. Bezwład
i zniechęcenie. Puls osłabiony i rzadki - z normalnych osiemdziesięciu
kilku spadł na siedemdziesiąt. Samopoczucie coraz gorsze, źrenice rozszerzone.
Wypiłem filiżankę kawy i leżę. Jak tylko próbuję się podnieść, czuję się
dość fatalnie: zawrót głowy, nudności i dziwne poczucie własnego ciała
- jakby nie było zupełnie tożsame ze sobą i z lekka rozluźnione. MOgę zaznaczyć,
że nigdy prawie (dwa razy może, i to bardzo słabe) nie miewałem tzw. "hipnagogó",
to jest przed sennych wizji przy zamkniętych oczach, co jest zresztą zjawiskiem
u bardzo wielu ludzi dość częstym nieomal codziennym. Czuję coś w rodzaju
spotęgowania wyobraźni, ale nie mogę nazwać tego wizjami. Są to to obrazy
płaskie - coś w rodzaju widzeń hipnagogicznych. Wiry jakby z cienkich drucikó,
jasne na ciemnym tle, czasem z lekka tęczowo zabarwione. Z początku płaskie
- potem zaczeły powoli dostawać trzeciego wymiaru, rozkręcając się ku mnie,
to ode mnie, w przestrzeni czarnej, która z płaskiego normalnego tłą, któe
się zwykle widzi przy zamkniętych oczach, staje się głęboka i ruchoma,
nawet wtedy, gdy nie widać na niej wcale drucikowatych wirów - jest taka
niewiadomym sposobem, sama w sobie, mimo żę się w niej nic nie zmienia.
Zjawisko to jest tak nikłę i subtelne, że trudnmo je zanalizować w czasie
jego trwania, a następnie trudno odtworzyć ten paradoksalny stan rzeczy
w pamięci - wie się, że tak było i koniec - nic na ten temat więcej nie
da się powiedzieć. Hipnagogiczne obrazy potężnieją, ale ciągle jeszcze
nie uważam ich za wizje we właściwym tego słowa znaczeniu, którego naprawdę
nie znam - ale wyobrażam sobie, że musi to być coś zupełnie innego, bardziej
realnego.
Godzina 820 - zaczynają się pojawiać
coraz wyraźniejsze obrazy, ale prawie bezbarwne, występujące zaledwie z
czarnego tła. Przypomina to przekopiowane i wyblakłe następnie odbitki
fotograficzne z niedoeksponowanych klisz. Ktoś ubrany w szerokorondowy
kapelusz z czarnego aksamitu wychyla się z włoskiego balkonu i przemawia
do tłumu na dole. Skąd wiem, że ten balkon jest włoski, nie mogę pojąc,
ale wiem - to wystarcza. W ogóle charakterystyczną rzeczą przy wizjach
peyotlowych jest fakt podpowiadania jakby przez jakiś tajemniczy głos,
wychodzący z jakichś "piwnic jaźni", znaczenia widzianych obrazów i uzupełniania
tego, czego w samym obrazie nawet śladu nie ma. Ale to zjawisko wystąpiło
u mnie tylko na samym początku uwyraźnienia się hipnagogów, a następnie
czasami, prawie w pełni działania preparatu dr Rouhier, który działał o
wiele słabiej, jak to już zaznaczyłem. Wtedy maiłem dziwne wrażenie, szczególnie
na samym początku seansu, że wiem o widzeniu rzeczy, których właściwie
nie widzę, ale tym niemneij mógłbym dokładnie je opisać, tak jakbym je
widział rzeczywiście. Jest to jedno z wrażeń peyotlowych, które niezmiernie
trudno opisać słowami i jeszcze trudniej dać do zrozumienia czytelnikowi,
o co właściwie chodzi. Podobnie rzecz się ma z psychopatycznymi stanami
przy zażyciu czystej meskaliny, które opiszę później. Peyotlowe sensacje
i dziwniejsze wizje - bo są niektóre zupełnie realistyczne - są tak trudne
do zrekonstruowania, jak niektóre sny, w których nie wiadomo, o co chodzi
i co się dzieje i których żadnymi porównaniami nawet w przybliżeniu ująć
nie można, a mimo to szczególnie zaraz po obudzeniu się - uczuciowo jakby
- ma się zupełnie dokładnie o ich treści pojęcie. Obrazy łaczą się w dziwne
sploty z uczuciami muskularnymi, z uczuciami wewnętrznych organów i tak
powstaje nie dająca się rozplątać całość, o niesłychanie subtelnym nastroju
ogólnym który wymyka się wszelkiej analizie i rozsypuje w gruzy w nieokreślony
chaos przy najmniejszym wysiłku w celu jej skonsolidowania. W ogóle między
normalnymi hipnagogami i snem a peyotlową wizją jest ścisly związek - ten
sam materiał podświadomy jest tu i tam symbolicznie opracowany. Tylko że
peyotl odznacza się wyraźnymi czterema stadiami w całym przebiegu transu,
które u wszystkich są prawie jednakowe, a następnie daje pewne specyficzne
bogactwo widzenia w związku z artystyczną, dekoracyjną stroną rzeczy, która
ma przeważnie cechy podobieństwa z wielkimi stylami sztuki minionych epok.
W tym leży niedoceniona dotąd tajemnica, co do której pewne, dość fantastyczne
zresztą przypuszczenia przedstawię później. Domysły te powstały w czasie
samego transu, kiedy przygniecony wprost nawałem i przepychem wizji starałem
się w stanie oszołomienia nie tyle psychicznego, co wzrokowego wytłumaczyć
sobie choć w przybliżeniu, czemu to właściwie widzę, a nie co innego. Hipoteza
moja konstatuje jednak raczej specyficzność peyotlowego widzenia, a nie
tłumaczy jego istoty, którą wątpie, aby kiedykolwiek zbadaną być mogła.
Fizjologia i toksykologia będą tu absolutnie bezsilne, aż po krańce naszego
istnienia, a psychologia będzie mogła podać tylko teorię związków zjawisk,
ale nigdy nie wytłumaczy ich pochodzenia i istoty.
Samopoczucie trochę lepsze, ale gdy wstałem, zawołany do telefonu, poczułem
się dość "głupio". Na brzegach mebli i drzwi widzę świetliste obwódki czerwone
fioletowe, ale ani mnie to cieszy, ani dziwi. W tej chwili, zbładziwszy
w podwórzu i wszedłszy przez tylne schody, wchodzi do przedpokoju nieoczekiwanie
i z nieoczekiwanej strony p. Szmurło w pelerynie. Wrażenie jest spotęgowane
- doznaję lekkiego przerażenia, jakbym zobaczył widmo, ale mija to szybko
- kładę się znowu i czuję gorzej. Puls spada z siedemdziesięciu trzech
na sześciedziesiąt kilka i jest bardzo słaby nitkowaty. Czuję się tak,
jakbym miał ochotę umrzeć, i mówię to panu Szmurle, który twierdzi, że
przykre te subiektywne wrażenia są zupełnie nieniebezpieczne. Pojawiają
się zjawy zwierzęce, morskie potwory, jakiś jakby znany mi brodacz. Wszystkiego
tego nie uważam jeszcze za wizje właściwe - oczekuję jakiegoś cudu i "robię
wyrzuty peyotlowi", że daje zbyt przykre wrażenie fizyczne za zbyt mała
cenę. Jeśli to mają być osławione wizje, to wolałbym nic nie zażywać i
jeść w tej chwili dobrą kolację zamiast mieć ochotę na torsje i puls zredukowany
jak się zdaje tylko do stopnia koniecznego, aby w ogóle żyć. Na tle tych
spotęgowanych hipnagogów przesuwają się czasem smugi kolorów: czerwony,
fiolet, niebieski i cytrynowożółty. Są one jakby w innej płaszczyźnie niż
widziane postacie - trochę bliżej i pochodzą "z innego widzianego świata".
Czuję stanowczo szalone spotęgowanie wyobraźni, ale jeszcze nic znowu aż
tak nadzwyczajnego. Kiedy otwieram oczy - bo trzeba nadmienić, że rzadko
widzi się coś przy oczach otwartych - świat jest prawie normalny. Tylko
jakby jakaś lekka deformacja i to samej przestrzeni, a nie przedmiotów
i pewna "niesamowitość rzeczywistości", słąbo przypominająca stan zatrucia
kokainą. Tylko o ile alkohol i kokainę zaliczyć można do jadów realistycznych
- potęgują świat nie dając nastroju niesamowitości - o tyle peyotl nazwałbym
narkotykiem metafizycznym, dającym poczucie dziwności Istnienia, którego
w stanie normalnym doznajemy niezmiernie rzadko - w chwilach samotności
w górach, późno w nocy, w okresach wielkiego umysłowego przemęczenia, czasem
na widok rzeczy bardzo pięknych lub przy słuchaniu muzyki, o ile nie jest
to po prostu normalnym wrażeniem metafuzyczno-artystycznym, pochodzącym
od pojmowania bezpośrednio samej Czystej Formy dzieła sztuki. Ale wtedy
ma to inny charakter: nie jest przerażeniem nad dziwnością bytu, tylko
raczej łagodnym usprawiedliwieniem metafizycznej jej konieczności.
930 -Chęć zapomnienia o rzeczywistości.
Rozmowa - przyciszona zresztą - między p. Szmurło a moją żoną męczy mnie.
Kiedy p. Szmurło pochylił się cicho nade mną, chcąc zbadać, czy mam rozszerzone
źrenice, i ujrzałem nagle jego twarz tuż przy mojej, wydał mi się jakimś
dziwnie spotworniałym i nieomal odepchnąłem go od siebie. Wszystko co działo
się dotąd, odbywało się jakby przed jakąś kurtyną. Później dopiero dowiedziałem
się o tym, zażywając peyotl kilka razy. Zjawisko to powtarzało się zawsze,
ale wtedy nic nie wiedziałem jeszcze, że kurtyna odsłoni się. Nareszcie
stało się. A wszystko zaczęło się od małego złotego posążka faunowatego
Belzebuba! Skąd wiedziałem, że to Belzebub, nie wiem i nigdy się nie dowiem.
Tajemny głos mówił tytuły obrazów, które gdybym w normalnym stanie widział,
nigdy bym się ich znaczenia nie domyślił. Ale - zapomniałem: pierwsze poczucie
tego, że to już jest wizja, przyszło a propos obrazka, który wytworzył
się w sposób ciągły z drucikowatych wirów, powtarzających się stale w przerwach
między zjawami potworów. Druciki zaczęły się konsolidować w przedmioty:
powstały z nich pióropusze, które zmieniły się w drzewa. Wśród nich również
z zupełną ciągłością przetwarzania się kształtów jednych w drugie, która
odtąd trwała przez cały czas seansu, powstały stylizowane, zrobione z tęczowych
już teraz wyraźnie drucików na ciemnym tle strusie. Te zmieniły się w plesiosaury
i przez chwilę nieruchomy obraz trwał zasadniczo niezmiennie. Plesiosaury
poruszały szyjami nad jakąś sadzawką, a wokół chwiały się strusio-ogoniaste
krzewy. Powiedziałem głośno: "Teraz mam, zdaje się, pierwszą wizję". Zacząłem
dyktować mojej żonie treść niektórych obrazów, aby je zapamiętać wśród
straszliwego wzrokowego zamieszania, które się odtąd zaczęło i trwało 11
(jedenaście!) godzin z krótkimi przerwami, gdy otwierałem oczy, aby odpocząć,
coś zjeść lub narysować. A więc wracając do Belzebuba; nagle rozdarła się
zasłona, "le grand rideau du peyotl sest dechire" (koniecznie po francusku)
i z ciemności wychyliła się ku mnie pierwsza wizja realna. To nie były
już żadne hipnagogi, żadne płaskurki i złudy: to była nowa rzeczywistość.
I do tego to poczucie, że teraz jestem zdany na łaskę i niełaskę narkotyku,
że choćbym nie wiem, co zrobił, nie powstrzymam tego prądu dziwacznych
zdarzeń, który był przede mną w przyszłości. Chyba siedzieć całą noc z
otwartymi oczami. Ale i to, jak się przekonałem później, niewiele by pomogło,
gdyż przy wpatrywaniu się rzeczywistość codzienna też deformuje się, i
to w sposób tak przerażający, że z ulgą wraca się do "świata zamkniętych
oczu", bo właśnie to zamknięcie daje nam pewną, ale nie całkowitą jednak
pewność co do jej nierealności. Chociaż i to zawodzi. Mają rację Indianie
twierdząc, że kto niegodny ośmieli się zażyć peyotlu, nie oczyściwszy się
wprzód ze swych grzechów, strasznie może być ukarany. Sprawdziło się to
na mnie. Nie powinienem był tego robić, a właśnie na kilka dni przed peyotlowym
świętem upiłem się i zażyłem przeklęte "coco". "Masz za swoje - teraz skacz!"
Z początku niby nic. Ale co się działo potem! Nie wszystko będę mógł opisać
- nie tylko ze względu na siebie, ale i na czytelników. A chcę, aby ta
książka mogła być czytana przez wszystkich. Nie wiem tylko, czy zdołam
"przelać" w czytającego te słowa całe piękno i całą okropność tego, co
widziałem. Co innego jest fikcja powieści, a co innego rzeczywistość. Z
fikcją nie robi się ceremoni - można "walić na całego" i zawsze jest za
mało. Przynajmniej moim zdaniem - bo są ludzie któzy skarżą się na intensywność
stylu w literaturze: wolą kaszkę na mleku niż abisyńskie suki prażone żywcem
na bringhauserach i podlewane sokiem ya-yoo.
Ale mnie się zdaje, że każdy powinien pisać jak najintensywniej, na ile
go tylko stać, i to tak samo w subtelnościach, jak i w brutalnościach.
Nie twierdzę bynajmniej, że "zły język" (bad language w znaczeniu angielskim:
ordynarny, świński i brutalny) jest warunkiem dobrej literatury. Jednak
muszą tak pisać, inni mogą tego sposobu nie używać. Chodzi o natężenie
tak w anielstwie jak i w diabelstwie - a tego naszej literaturze brak.
Ach dosyć dygresji - tego też nie lubią niektórzy, a dla mnie dygresje
to czasem cały smak powieści - chodzi oczywiście o ich intelektualny poziom.
A więc Belzebub...Nigdy nie zapomnę tego piekielnego wrażenia, gdy będąc
zupełnie zdrowym na umyśle (z chwilą kiedy nie patrzyłem na rzeczywisty
świat, nie było we mnie śladu niesamowitości, tej "etrangete de la realite",
o której pisze Rouhier) i gdy zadawałem sobie dokładnie sprawę z tego,
że mam silnie zamknięte oczy, zobaczyłem o jaki metr ode mnie małą rzeźbę
ze szczerego złota (aż czułem jej cziężar) tak wycezelowaną, wyrobioną,
wy - passez moi lexpression grotesque - pichconą (wyrażenie pewnych malarzy
na "wylizanie"), że zdawała się być dziełem jakiegoś naprawdę belzebubicznego
zminiaturzałego Donatella nie z tego świata albo jakiegoś zeuropeizowanego
Chińczyka, który całe życie swoje strawił na wykucie tej jednej rzeczy.
Cud stał się. "Widzę to, widzę to" - powtarzałem sobie w myśli. Ile czasu
trwała ta chwila szczęścia (bo jednak te pierwsze "razy" to są rzeczy większe,
potężniejsze, wszystko jest rozwinięte, wykończone, ale to już nie to -
ten smak nie da się już nigdy zreprodukować) - nie wiem . Ale potem przekonałem
się, jak złudna jest ocena trwania podczas peyotlowych wizji. Nazwałem
to w "języku peyotlowym" - "spuchnięciem czasu". Bo trzeaba jeszcze zauważyć,
że peyotl, może wskutek chęci ujęcia w słowa tego, co się ując nie da,
stwarza neologizmy pojęciowe sobie tylko właściwe i zdania nagina w ich
składni do swoich straszliwych wymiarów niesamowitości (świenty wyraz i
będę g go właśnie w tym znaczeniu używał, coćby stu profesorów powiesiło
się na własnych kiszkach - język jast rzeczą żywą, gdyby zawsze uważano
go zamumię i myślano, że w nic w nim zmienić nie wolno, to ładnie wyglądałaby
literatura, poezja, a nawet to kochane i przeklęte życie). A może ta chęć
tworzenia nowych kombinacji znaczeniowych to jest owo słynne "schizofreniczne
przesunięcie" - Schizaphrenische Verschiebung, o którym pisze Beringer
propos meskaliny Mercka. (Merck to jednak
piekielne nazwisko dla tych, którzy zadawali się białymi jadami. A propos
- ekstrakt peyotlowy jest czarno-brunatno-zielony jak asfalt zmieszany
z gęsimi ekstremami i ma smak wstrętny: gorzki, ostry i przy tym rzygliwy.)
Podobno nawet pyknicy doznają lekkiego schwiania w kierunku schizofrenicznej
psychostruktury - a cóż dopiero mówić o prawdziwych "schiziach" pod wpływem
peyotlu. Ale o tym później w związku z meskaliną.
I nagle o ("cudzie wyższego rzędu!, jakby wykrzyknął poeta) - Belzebub
ożył, nie przestając być martwym złotym Belzebubem, uśmiechał się, strzygł
oczami i nawt kręcił głową. Mimo to dobrze wiedziałem, że to co widzę przed
sobą, jest tylko kawałem szczerego złota. Są w wizjach peyotlowcyh trzy
gatunki przedmiotów: martwe, martwe ożywione i stworzenia żywe. Te dzieła
się na realne i fantastyczne - realne mogą być: 1. znane, proste i 2. skombinowane
ze znanych elementów, w połączeniach nie odpowiadających żadnej rzeczywistości.
Fantastyczne "urągają" po prostu, jak się to pisze (ale nigdy się niestety
nie mówi), wszelkim wysiłkom ich adekwatnego opisu: pojmuje się je jedynie
w chwili widzenia, a to nie bardzo. Z chwilą gdy znikną z peyotlowej rzeczywistości,
żadna siła nie potrafi ich zrekonstruować. Spróbuję później dać mniej więcej
przynajmniej poznać, do jakiej kategorii mogą one należeć. Kto tego typu
stworów niw widział, ten nigdy nie potrafi ich sobie odtworzyć. A do tego
to piekielne wprost wykończenie wykonania! Rzeczywistość peyotlowa robi
wrażenie naszej oglądanej przez mikroskop, oczywiście tylko co do dokładności
"odrobienia". Pole widzenia jest początkowo małe - wizje zaczynają się
mniej więcej w jego środku. Ale jeśli się nie otwiera oczu przez czas dłuższy,
to pole rozszerza się i czasem nawet prawie "obejmuje" zapeyotlowanego
tak, jak normalna rzeczywistość - zachodzi bokami, a nawet daje dziwne
specyficzne wrażenie: widzenie plecami. Przy tym zaznaczyć trzeba (koniecznie),
że pole widzenia peyotlowe ma jednakową ostrość na całej przestrzeni: nie
ma w nim ostrego widzenia w punkcie rzucającym i coraz bardziej rozwianego
w miarę zbliżania się do krańców - całe posiada ostrość najbliższego sąsiadztwa
punktu rzucającego przy zwykłym patrzeniu. Następnie muszę jeszcze zaznaczyć,
że to, co tu jest opisane, stanowi może jedną dwutysięczną całości wizji
tej niezpomnianej dla mnie nocy. Prawie wszystko to, czego nie zanotowałem
w ciągu samego transu, zginęło bezpowrotnie w szalonym nawale obrazów,
ciągle zmiennych i przechodzących jedne w drugie w sposób nieuchwytny i
nieznaczny, przy niebywałych jednocześnie kontrastach obrazów między sobą.
Widzę wielki gmach z czerwonej cegły, zwrócony ku mnie kantem. Z każdej
cegły wyrasta jakaś twarz dziwaczna, karykaturalna. Twarze te potwornieją
i po chwili cały gmach jest najeżony towarzystwem przypominającym gargule
na Notre Dame w Paryżu. Potworny Negr, którego czszka powiększa się i otwiera.
Widzę mózg wewnątrz - powstają na nim wrzody, które zjadają go z szaloną
szybkością. Całe lata procesu tego widzę w sekundach. Z wrzodów zaczynają
wytryskiwać snopy iskier i po chwili cały mózg i głowa Negra spalają się
w kolorowych wytryskach płomieni, jak niektóre przyżądy do ogni sztucznych.
Zjawy stają się coraz bardziej nieprzyjemne. Ale nie odczuwam na razie
żadnego strachu. Dzieje się to w obecności mojej żony i p. Szmurło, więc
mimo dziwności przeżyć czuję się dość bezpiecznie. Objawy sercowe ustępują,
jako też skłonność do torsji i osłabienie. P. Szmurło twierdzi, że w czasie
transu peyotlowego bardzo łatwym jest poddanie sugestywne obrazów nawet
ludziom w ogóle niezdolnym do podlegania sugestii. Wszystkie próby hipnozy
i narzucania mi jakichś wyobrażeń czy czynności były zawsze w normalnym
stanie bezowocne. Zgadzam się z wielkim zainteresowaniem na propozycję
p. Szmurły, który mówi mi, abym się przeniósł w wyobraźni do Hadesu. Momentalnie
widzę podziemie oświetlone w głębi purpurowym blaskiem. U sufitu skłębione
czarno-zielone łby bawołów z ogromnymi rogami - głowy bawole, a rogi jak
u wołów włoskich. Z tyłu łbów wyrastają powoli ogromne nogi żabie, które
zwisają prawie aż do ziemi. Chwilami fikają dziko, jakby wstrząsane elektrycznym
prądem, potem wciągają się znowu w łby u sufitu, jakby były zrobione z
protoplazmy. P. Szmurło prponuje mi dla odmiany dno oceanu. Wizja następuje
wprost natychmiast - u mnie, który nigdy, nawet z maksymalną dobrą wolą
nie mogłem się poddać najmniejszej sugestii wyobrażeniowej, co najwyżej
pod wpływem nakazu najlepszych sugestionerów nie mogłem otworzyć oczu lub
musiałem wymawiać jedno i to samo słowo w odpowiedzi na wszelkie pytania.
Jestem wśród zielonkawej wody. Widzę cień rekina nad głową, a potem jego
samego przepływającego tuż nade mną, z brzuchem odwróconym do mnie i ruszającą
się górną szczęką. Realność i dokładność widzenia jest nieporównywalnie
większa niż w rzeczywistości, to w kinie czy w jakichś atlasach, to czym
wytłumaczyć niesłychaną wyrazistość wizji peyotlowych, jej trójwymiarową
namacalność w stosunku do zawsze bardzo lotnych, nikłych i nie dających
się wyobraźniowo nigdy, poza pewien stopień realności, spotęgować obrazów
pamięciowych i ich kombinacji. Na lewo ciemne skały, pokryte czerwonymi
ukwiałami i polipami. U ich Stóp walczą czarne głowonogi.
Godz 1000 - Ociężałość i ogłupienie.
Pewna "deformacja przestrzenna" przy otwartych oczach. Walka rzeczy bezsensownych
i nie dających się określić. Szereg komnat, które zmieniają się w cyrk
podziemny. Dziwne bydlęta pokazują się w łożach. Towarzystwo mieszane -
ludzko-zwierzęce jako publiczność. Loże zmieniają się w wanny połączone
jakimś dziwacznymi pisuarami w stylu meksykańskim, azteckim. Chwilami poczucie
dwóch warstw widzialności: obrazy w głębi przeważnie czarno-białe, na ich
tle przepływające ukośnie pasy zgniłej czerwieni i brudnego cytrynowożółtego.
W wizjach przeważają potwory lądowe i morskie straszne mordy ludzkie. Żyrafy,
których szyje i głowy za mieniają się w węże wyrastające z żyrafowych korpusów.
Baran z nosem flaminga, ze zwieszającym się różowym flaczkiem. Z tego barana
powyłaziły okularniki - w ogóle cały rozlał się w masę węży. Foka na plaży
- pejzaż morski zupełnie realistyczny, słoneczny. Morda foki staje się
"twarzą" perkoza dwuczubego (jak się w ogóle mówi o ptakach? Morda, pysk,
gęba - wszystko wydaje się nie odpowiednie), wyrastają jej czarne czuby
na łbie. Po czym z tej uptasionej foki w sposób ciągły powstaje Hiszpan,
jakby z obrazu Velasqueza, w kapeluszu z ogromnymi czarnymi piórami. Te
wszystkie wizje są wielkości "naturalnej" albo nawet jakby trochę pomniejszone.
Pierwsza wizja "brobdignagiczna", jak nazywa widzenie o powiększonych rozmiarach
dr Rouhier, w przeciwieństwie do "liliputycznych", w wymiarach miniaturowych.
Olbrzymia, "bezimienna paszcza". (Wyrazy lub zdania w cudzysłowie są cytowane
dosłownie z protokołem seansu, który pisałem sam w przerwach od wizji.
Raczej przerywałem wizje sam, otwierając oczy, ponieważ bałem się że w
natłoku zjaw zapomnę o tych, o które specjalnie mi chodziło.) Paszcza jest
tak olbrzymia, że nie mieści się na całą na polu widzenia. Pęka i drze
się w strzępa. Przekrój ziemi, ale ustawiony prostopadle do poziomu. Widzę
wartstwy najrozmaitszych kolorów i niesłychanie bujną, jakby tropikalną
roślinność. Znowu walka "bezprzedmiotowych potworów" - staram się na próżno
zapamiętać ich kształty zmieniające się co chwila. Są one maszynowe, ale
żywe. Wyciory, cylindry, rodzaj karykatur maszyn i lokomotyw, zmieszanych
w jedno ze spotworniałymi owadami w rodzaju koników polnych, szarańczy
i modliszek. Maszyny porosłe włosami. Cylindry stalowe olbrzymie, kręcące
się z szaloną prędkością, porosłe w pewnych miejscach niesłychanie delikatnym,
rdzawym futerkiem. Maszyny potężnieją i zmieniają się w potwornej wielkości
turbiny, któe tajemny głos nazywa "motorem centrum świata". Szybkość obrotu
jest wprost niepojęta. Nie rozumiem, czemu mimo tej szybkości widzę wszystko
wyraźnie. Chcę, żeby "turbina świata" szłą wolniej. Pojawiają się hamulczyki
zrobione z tego cudownie delikatnego ryżego futerka i olbrzymie wały stalowe
pod wpływem tarcia o nie zwalniają powoli, tak że mogę obserwować ich dziwną
porstą, a przy tym potężną maszynerię. Są to "brodbignagi" wymiarów nieomal
astronomicznych. Nie mogę zdać sobie sprawy z odległości, z jakiej je oglądam.
Pojawia się pejzaż górski, wulkaniczny. Oglądam go jakby z aeroplanu. Kratery
zioną czerwonym, nie świecącym ogniem. Ich brzegi zaczynają się wyginać
i wykręcać i nagle widzę, że to nie są wulkany i kratery, tylko olbrzymie
ryby sterczące głowami do góry. Są teraz zielone, a ich czerwone paszcze
cmokają i mlaskają, a wyłupiaste oczy łypią na wszystkie strony. W ogóle
łypiące ze wszystkich stron oczy są zasadniczą cechą peyotlowych wizji,
a ich spojrzenia są tak szatańsko spotęgowane, że żadne oczy żadnych ziemskich
stworów nie są w stanie, nawet w najwyższym natężeniu najdzikszych pasji
czy napięcia myślowego, dorównać im co do potęgi wyrazu. Cała skala uczuć,
od najsubtelniejszych do najpotworniejszych, ale jakże dziko spotęgowana.
Uplastycznienie wyrazu od anielskich twarzy aż do mord przeokropnych doprowadzone
jest do ostatecznych granic możliwości. Peyotlowe oczy zdają się pękać
od niewyrażalnego żaru skondensowanego w nich, jak w jakichś piekielnych
pigułkach, uczuć i myśli. Przestają one być martwymi gałkami, poza obrotami
i wykrętami, w których - cały wyraz jest przecie tylko w oprawie i jej
zmianach - przez odwieczną konwencję widzimiy niby psychiczną rzeczywistość
tajemniczej, niezgłębianej osobowości.
To są prawdziwe "zwierciadłą duszy" - zwierciadła piekielne, którymi
łudzi nas demon peyotlu, wmawiając w nas, że może i w życiu możliwym jest
poznanie obcej psychiki, stopienie się z nią w jedność w żarach jakiejś
straszliwej miłości, w której naprawdę ciało z duchem stanowi absolutną
jedność, choćby za cenę unicestwienia. I dobra jest przy tym ta aż dźwięcząca
cisza wizji stwarzanych przez azteckiego Boga Światła - cisza spotęgowana
niewiarygodnym korowodem zdarzeń, który w jej objęciach przepływa przed
nami w nicość. A jednak nicość ta nie jest zupełna. Coś zostaje po peyotlowym
transie niezniszczalnego, coś wyższego stwarza w nas ten prąd widzeń, z
których prawie wszysktkie mają głębie ukrytego w nich symbolizmu rzeczy
najwyższych, ostatecznych. I niech nikt nie myśli, że wychwalam tu nowy
narkotyk, niby wyrzekłszy się tamtych, podobnych mu, tylko niższych w działaniu.
Są to rzeczy jakościowo różne w duchowej skali, a nie tylko co do samej
wartości obrazów wzrokowych, poza tym już, że stanowią pewien bezpośredni
sposób widzenie siebie i swoich przeznaczeń, dając po jednorazowym użyciu
drogowskazy na dalekie przestrzenie przyszłości. A o przyzwyczajeniu się,
w tym znaczeniu jak do innych jadów, nie ma nawet mowy: peyotl nie daje
fizycznej, bydlęcej euforii, którą tamte "białe wróżki" wciągają powoli
do swoich rajów, niszczącym przy tym wolę i odwartościowując rzeczywisty
świat i życie. Peyotl jest fizycznie nieprzyjemny w swym działaniu: poza
krótkimi okresami dość słąbego "błogostanu" nie ma się do niego żadnego
"cielesnego" pociągu. Za to psychicznie, ale nie w formie złudy i chwilowego
omamienia, daje niezmiernie wiele i to zdaje się tylko za pierwszym razem
lub przy rzadkim użyciu. Znane są pierwsze widzenia i jasnowidzenia, które
przy następnych próbach już się nigdy w tej sile, co pierwotne zjawisko,
nie powtórzyły. Ja sam zażywałem peyotl kilka razy - za każdym razem miałem
wizje coraz słabsze, działanie wizyjne uświadamiające co do siebie za następnymi
próbami prawie żadne, a pociągu tego prawdziwie narkotycznego nie czułem
nigdy. Zresztą zależało tu dużo co do dwóch pierwszych punktów od wartości
samego preparatu. Ale począwszy od samego pierwszego razu nigdy nie chciało
mi się peyotlu tak, jak czasem alkoholu lub niestety prawie całe życie
nikotyny. Może na podstawie tego co dotąd opisałem, można by wątpić w tą
całą zachwalaną przeze mni "moralną" wartość peyotlu. Bo ostatecznie, że
ktoś widział kombinację modliszki z lokomotywą walczącą z wyciorem do lampy,
jakimś dziwnym cudem uhipopotamionym, to jeszcze nic nie mówi o jego możliwościach
moralnego udoskonalenia. Postaram się rzecz tę wyjaśnić nieco później.
Na razie opiszę jeszcze dalsze wizje. Boję się tylko, że czytelnik będzie
miał ich nie długo dość, tak jak ja gdzieś koło piątej nad ranem, kiedy
błagałem niewiadome potęgi o to, aby zwiały z mego umęczonego mózgu ten
bezlitosny korowód potworów i zdarzeń. P.Szmurło próbuje ze mną jasnowidzenia.
Zapytuje mnie, co robi w tej chwili dr Tadeusz Sokołowski. Od razu widzę
go opartego o kominek, na którym stoją ozdbne chińskie wazy. Przed nim
pochylona na krześle siedzi kobieta, której twarzy nie widzę. Szmurło telefonuje
do Sokołowskiego - okazuje się, że stał oparty o pianino i rozmawiał z
siedzącą przed nim na krześle kuzynką. Rzeczywistość, ale w pewnej wariacji
- podobnie jak rzeczywistość widziana wprost otwartymi oczami i zdeformowana
przez nakładanie się na nią wizji wewnętrznej. Po wyjściu p. Szmurły ogarnia
mnie szalony apetyt - cały dzień nie jadłem nic prawie, stosując się do
przepisów co do zażywania "świętego ziela". Wstaję i zabieram się do sałaty.
Ale odczuwam przy tym takie lenistwo i ruchy moje są tak powolne, że jedzenie
kilku pomodoró zajmuje mi przeszło pół godziny czasu. Żując powoli jak
krowa, rozwalony w fotelu, zamykam oczy i widzę w tej samej prawie chwili
brzeg jeziora, pokryty tropikalną roślinnością. Wiem, że to jest Afryka.
Jako też pokazują się na brzegu Murzynki i rozpoczyna się kąpiel. Wśród
splątanej gęstwy wyrasta powoli posąg bóstwa w formie wieży spiczastej,
z obręczonym ornamentem. Posąg rusza oczami. Murzynki pluszczą się w błękitnobrudnej
wodzie. Widząc to jednocześnie zdaję sobie dokładnie sprawę, że siedzę
w fotelu w moim pokoju i żuję pomidory. To poczucie "zdrowia na umyśle"
i jednoczesności niewspółmiernych światów jest jedną z najmiększych rozkoszy
peyotlowego transu. Kładę się znowu. Na tle bezimiennych potworów ukazuje
się olbrzymia oficerska lotnicza czapka, średnicy czterech metró. Czapka
zmniejsza się i pod nią zarysowuje się zupełnie realistycznie, w żółtym
świetle, śmiejąca się twarz pułkownika lotnictwa p. B., stojącego o trzy
kroki ode mnie w skórzanej kurtce. Smieje się, wydając jakieś rozkazy.
Tu jasnowidzenie "omyliło się" - p. B. robił o tej porze niestety zupełnie
co innego. Dalsze widzenie znajomych osób, które wymuszałem na sobie autosugestią,
nie odpowiadały w ogóle rzeczywistości, mimo szalonego realizmu obrazów.
Jednak przeważnie widziałem je leżące w łóżkach. Ale po sprawdzeniu okazało
się, że widziane szczegóły niezgodne były z faktycznym stanem rzeczy.
Dalej będę prawie dosłownie cytował protokół wizji pisany w przerwach
przeze mnie samego. A więc: na tle dzikich bezładnych splotó "czegoś niewiadomego"
wystąpiła plaża. Po niej wzdłuż morza jedzie mały Murzynek na bicyklu -
nie na rowerze, tylko na takiej dawnej machinie o jednym ogromnym, a drugim
małym kółku. Murzynek zmienia się w śmiesznego pana z bródką. Wiezie on
na kolanach mnóstwo zabawek, które powoli zmieniają się we wspaniale wykonane
azteckie rzeźby. Zaczynają one wspinać się w górę po sznurowatych drabinkach,
łypiąc na mnie oczami. Wykręcają przy tym śmiesznie głowy w moją stronę.
Widzę je z tyłu. Albo z tego powodu, że "przyjąłem" peyotl w stanie "niegodnym",
albo dlatego że zbyt często zmuszałem się siłą do widzenia pewnych rzeczy,
wizje często stawały się potworne z przewagą najprzeróżniejszych gadó i
kombinacji erotycznych, przekraczających jako fantastyczność wszystko,
co w sztuce całego świata na ten temat wykonane było. Nie mogę ze względu
na możliwą obrazę przyzwoitości wdawać się w szczegółową analizę tych widzeń.
Lubię czasem oglądać potworności, ale tu peyotl przewyższył wszelkie
moje oczekiwania. Na całe życie dość mam tej nocy. Zdaje mi się, że mam
dość wyobraźni - jednak gdybym tysiąc lat żył i co noc zmuszał się do wyobrażenia
sobie najdzikszych rzeczy, na jakie mnie stać, nie wymyśliłbym jednej milionowej
tego, co widziałem tej nocy letniej. Zaznaczę tylko wizje, nie wdając się
w szczegółowe opisy. Zwracam uwagę, że pod wpływem peyotlu ma się ochotę
na neologizmy językowe. Pewien mój przyjaciel, pod względem mowy najnormaliniejszy
w świecie człowiek, tak określił w transie swoje widzenia, nie mogąc dać
sobie rady z ich przekaraczającą wszelkie normalne kombinacje słów dziwnością:
"Pajtrakały symforowe i końdzioł w trykrętnych pordeljansach." Takich sformułowań
stworzył wiele pewnej nocy, gdy sam leżał otoczony widziadłami. Pamiętam
to jedno tylko. Cóż więc dziwnego, że ja, który w normalnym czasie miewam
takie skłonności, też czasem musiałem stworzyć jakieś słówko, aby uporać
się z rozplątaniem i rozczłonkowaniem piekielnego wiru stworów, który walił
się na mnie przez całą noc z czeluści peyotlowych zaświatów. Widzę szereg
kobiecych organów płciowych nadnaturalnej wielkości, z których wysypują
się flaki i żyjące robaki. Na końcu wyskakuje z nich zielony embrion wielkości
san-bernarda i fika kozły z niesłychaną uciechą. Cudownej piękności morze,
oświetlone jakimś hipersłońcem. Z boku "połosate" potwory ocierające się
o siebie - coś w rodzaju rekinów w kolorach: białym, czarnym i pomarańczowym.
Potem widzę ich przekroje, jakby ktoś w moich oczach porżnął olbrzymie
rekinowate salcesony niewyrażalnej piękności. Mrówkojady kręcące się z
zawrotną szybkością tyłem. Kolczatki - wśór nich niesłychanie milutki gryzoń
w rodzaju białego stepowegoskoczka, pokryty futerkiem o o dwa razy
rozwidlających się włosach. Mimo szybkości przemian widzę to z mikroskopijną
dokładnością. Pani Z. - bardzo piękna kobieta, przedstawia mi się w szalonej
deformacji, jak na moich kompozycyjnych robionych pod wpływem narkotyków;
ale mimo to nie traci nic ze swej normalnej piękności. Jest to niepojęty
cud. Robi przy tym filuterne oko, co na tle ogólnego zniekształcenia twarzy
stwarza niezmiernie komiczny efekt.
- 13770 odsłon