lsd- pięknie?
detale
raporty unknown
- Jak zostać G-łupawym B-ambrem L-unatycznym (krótki poradnik)
- Zoologiczno spirytualny trip na benzydaminie
- Do czego służy otwieracz???
- Podróż barką
- DXM - moja miłość skończyła się tragedią.
- To chyba Bóg...
- DOI - SROI (Pyndolowe Stany Po Umyciu Pach)
- Tramal wciąga.. 500mg
- Jak się nie nudzić, czyli DXMowe wagary.
- Tramadol test trip
lsd- pięknie?
podobne
co:lsd
co jeszcze: tabsy i skun (plus swojski bronek w ilosci nieokreslonej)
ile?: baba na rowerze holenderska raz, krzyże 3 i pół gieta dzielone na trzy osoby
czas: kwachu - kolo 5, tabsy 12:00, skun przez cały czas co jakis czas:), piwo jak wyżej
co wczesniej (tzn. ile zżarłam różnego "syfu"): wszelakie odmiany konopi, tablety, klej nawet zamierzchłych czasach (wstyd, ja wiem), tramadol, gałka muszkatałowa, speed, kwachu, lorafen, relanium, grzyby no i nie wiem co jeszcze....
no więc zaczęło się od woodstocku, wczesniej kwacha nie było. Swoją drogą od zawsze wydawało mi się, że zażycie kwasu będzie naprawdę jedynym w swoim rodzaju doznaniem, do którego trzeba się przygotowywać przez dobrych parę dni i do którego trzeba mieć poukładane w głowie i w życiu. A tu na woodstocku spotykamy ludzi, których ledwo z widzenia znamy (zupełnie inna część polski.) oni nam hasło: kwas rzucają, my wyciągamy portfeliki i zjadamy sobie po 1/3 holenderskiego papierka i... nic nadzwyczajnego takw gruncie rzeczy. owszem, stan bardzo przyjemny i woodstock zrazu obleśny całkiem znośny się wydał, ludzie ładnie się uśmiechają i w ogóle milutko. Ale z pewnością nie był to stan, którego oczekiwałam. Co mnie cieszyło, to fakt, że to zaledwie 1/3 przyjemności, która mnie czeka...
Tak więc następnego dnia od rana łaziłyśmy po łudstoku w poszukiwaniu ludzisk kwachowych. Wpadłyśmy na człowieka, który dzień wcześniej, po kwasie wydał nam się bratnią duszą(no te jego oczka dużo mówiły...). I co? I znalazłyśmy kwacha:) Zjadłyśmy:) I znaleźli się kolejni zjadacze...
Zjadłyśmy kolejną 1/3 (co w sumie daje 2/3 w przeciągu 2 godzin...). Wtedy kwas dał mi przedsmak tego co mnie dopadło po całym, podłoże miękło mi pod stopami, słowa przestały oddawać stan umysłu, ba! nie oddawały nawet wyglądu pola namiotowego, co tu mówic o tym co mi się w głowie działo... ostatni zjadacze nasi wspólni skomplikowali trochę sytuację nieznajomością języka rodzimego naszego, więc przez jakieś 3 godziny porozumienie opierało się na pantomimie... W zasadzie nie przeszkadzało nam to, wydawało się zupełnie naturalne w stanie, w którym sie wszyscy znajdowaliśmy... ?
Usiedliśmy sobie na trawie, z wzrokiem utkwionym w kartonową książeczkę z bajkami dla dzieci..i spędzilismy w ten sposób prawie godzinę. Pełnia szczęścia? Później po raz pierwszy spojrzałam w niebo. Tego co się tam działo nie jestem w stanie opisac za pomocą zwykłych słów - jedna twarz przechodziła w drugą, uśmiech w ryk, mężczyzna w kobietę. Gdziekolwiek nie spojrzałam, niebo budowało twarze. Nie zawsze były to twarze, które chciałoby się widywać na codzień. No...ale cały czas miałam świadomość tego, że to co widze jest wywołane kwasem, że pewnie jakieś dziwnie długie złudzenie optyczne stało się moim udziałem. Odwracałam głowe, skupiałam sie na czymś innym. Powracałam do nieba (nie dało się inaczej...) i znowu pokazywały się twarze. W każdym punkcie. Jeśli chodzi o kwacha tamtego dnia, to niebo było najmocniejszym jego punktem. Następnego dnia połówka nic nie dała...
Teraz o właściwym kwasie... Wstęp był konieczny, ze względu na fakt, ze pomimo że prawie na drugim koncu Polski, pochodził z tego samego źródła... zażycie było tak samo przypadkowe... Pojechałyśmy na cudaczny festiwal rege, pchając się jakieś 300km stopem z 8 tabsami i połowką w kieszeniach. Po dotarciu na miejscu zastanawiałyśmy się jak racjonować wyżej wymienione dobra coby na całą imprezę starczyło. A tu nagle przed nami pojawia się człowiek-źródło kw. Patrzyłam i oczom własnym nie mogłam uwierzyć. Portfeliki znowu opuściły plecaki. Tym razem zasoby finansowe pozwalały na calaka na głowe (odwagi swoją drogą więcej też było). Przez 15 min samo zdarzenie zrobiło mi taką jazdę, że nie mogłam zdania logicznego z siebie wydusić. Dla równowagi psychicznej spaliliśmy pół z tego co mieliśmy. Wrzuciłyśmy i przez pół godziny czekałyśmy na start.
W tym momencie skończe z liczbą mnogą bo w wypadku lsd nie ma czegos takiego. Pierwszym momentem fazy (że się tak wyrażę) było znalezienie nożyczek. Takich małych, do paznokci. JAk boga kocham wtedy właśnie się zaczęło... Później spojrzałam w niebo i dostałam to, czego oczekiwałam, a nawet więcej. Widziałam już nie tylko twarze, ale całe postacie wijące się, stapiające jedna w drugą, przeplatające się. Twarze zmieniające wyraz, postacie tworzące układy. Tym razem nie tylko niebo było ludzkie, układy tworzyły szczyty gór, korony drzew, krzaki. To było naprawdę niesamowite... Później zalęgło mi się w głowie coś dziwnego, nie mogłam pozbierać myśli. Każda idea była kontragumentem dla poprzedniej, jedna zbijała drugą. Zachwyt poprzedzał szyderstwo. Brakowało myśli przewodniej, jakiegoś punktu przez który przechodziły by myśli. Wszystko się rozbiegało i rozbijało o siebie. Co dziwne, wszyscy w tym momencie zaczęliśmy to zauważać, patrzyliśmy na siebie nie wiedząc o co chodzi. Każde z nas próbowało to jakoś opisać, bezskutecznie. ALe wydaje mi się, że odczuwaliśmy to samo...
Wróciłam do nieba, myśląc, że to mnie uspokoi. NIe uspokoiło, straciło moc pochłaniania mojej uwagi do granic możliwości. I odleciało mi sprzed oczu stado ptaków...
Poszliśmy się przejść. Idąc nie mogliśmy się dogadać, a stan ten podgrzewał fakt, że była z nami osoba całkiem czysta ( z wyboru). Tutaj wspomnienie mi się zaciera, nie jestem w stanie oddać tego co się ze mną działo aż do zmroku. Nie wiem... Gdy zapadły ciemności falowanie przestrzeni i totalny brak kontaktu z ludźmi przybrały na sile. Nie było mowy o rozmowie (hehe). Brak rozeznania w tym o co właściwie chodzi był już wtedy bardzo mocny, przybierał rozmiary ogólnożyciowo duże (co po raz kolejny podsycała obecność czystego ludzia). I odleciało mi sprzed oczu stado ptaków... Pamiętam, że ukojeniem, był moment, gdy stanęliśmy w trójkę na kupie twardej gliny, a właściwie na trzech pagórkach układających się w wierzchołki trójkąta równobocznego. Widok czegoś tak harmonijnego w porównaniu do tego co się działo w środku uspokoił mnie. Z późniejszych "zeznań" pozostałej dwójki wynika, że im wtedy też coś na chwile wskoczyło na właściwe miejsce. Ale nie staliśmy tam wiecznie. Harmonia uciekła, ludź czysty zaczął się buntować.
Wtedy zaczęła się makabra, bo konflikt z owym ludziem nagle stał się niezwykle ważny, przejmująco głęboki i mający wpływ na całe życie. Czułam, że ta noc jest przełomowa, że w ciągu tych 12 godzin waży się mój los, kształtuje światopogląd (pomimo, że wtedy był on w kompletnej rozsypce, byłam pewna, że jest to zaledwie proces twórczy, który nigdy nie sprawia wrażenia uporządkowanego...). Bariera między nami a czystym człowiekiem była rażąca. Nie mogliśmy się porozumieć odczuwając teoretycznie (nawet to teoretycznie jest baaaardzo mocno naciągane) a z osobą, która żyje na czysto było to irracjonalne. Znowu zmienilismy miejsce. Przestrzeń zaczęła budować się w geometryczne, trójwymiarowe wzory. Miałam przed oczyma wygiętą, op-artową szachownicę, rażąco obrzydliwy kiczowaty księżyc w pełni (z tym, że on tam naprawde był..pytałam o to ludzi..), równie obleśnie niebiesko- fioletowe niebo. Drażniła mnie ta pocztówkowość świata, odstręczała mnie...
I znowu odleciało mi sprzed oczu stado ptaków. Te ptaki zaczęły mi się jawić jako metafora życia, chciało mi się wyć, wrzeszczeć, krzyczeć. CZułam, że potrzebuje czegoś konkretnego, jakiegoś zdecydowanego doznania, czegoś co choć na chwile byłoby pewne. Chociażby bólu. Wbijałam sobie paznokcie w ciało, cały czas było za mało. Musiało być mocno, intensywnie i głęboko. Chciałam poczuc siebie... Czułam wtedy, że przejście między życiem a śmiercią jest naprawdę wąskie. I niewiele trzeba, by się zapomnieć i stracić kontrolę nad chęcią poskładania się i poczucia siebie. Pewnie brzmi to głupio, ale naprawde tak było, granica była cieniutka.. NIe przekroczyłabym jej, wiem o tym.. ale rozważałam to, a to juz jest dużo, bo tego nigdy nie robiłam...
Usiedliśmy w barze. Szukałam czegoś w torbie. Zobaczyłam w niej coś, co było gorsze niż wszystko inne razem wzięte. Patrzyłam w czerń, która zaczęła falować. po chwili zaczęly zarysowywać się kontury postaci. Kobiety o proporcjach niemowlęcia wijącej się w dzikch spazmach. Patrzyłam na nią i nie mogłam przestać. Wszystko we mnie wrzeszczało z przerażenia. Nigdy nic mnie tak nie przeraziło. Oni to zauważyli gdy na nich spojrzałam Przez dobrych kilkanaście minut tam siedzieliśmy bez słowa (zresztą 9/10 czasu spędzaliśmy nie mówiąc nic). Towarzysza czystego nie było.
I w pewnym momencie poczułam, że mogę mówić. Po raz pierwszy od długiego czasu stwierdziłam, że mogę im przekazać jakąs konkretną myśl. Zdanie zamiast wyrwanych z kontekstu wyrazów. Wtedy jedno z nich oznajmiło, że to już chyba koniec. PO raz kolejny tego dnia wystąpiła pełna synchronizacja doznań. Kończyło się, a przynajmniej stało się łatwiejsze (czy też może mniej trudne) do ogarnięcia. Postanowiliśmy wrzucić w końcu tabsy...Miały poukładać mysli po kwasie, sprawić, że rozsypane istoty na nowo zyskaja człowieczeńswo. Ja 3, on 3 i ona 2. My wrzuciliśmy po 2 ona 1. Nad jeziorem. Czysta się znalazła. Spaliliśmy rurę. Żeby zjeść kółka w całości potrzebowaliśmy wody. Idąc po nią stało się coś, co totalnie powykręcało cel, z jakim wrzucaliśmy tabsy. Pogubiliśmy się w tłumie, a właściwie jedna osoba zniknęła. 10 minut podczas których się szukaliśmy sprawiło, że wszystko mi się na nowo posypało. Znowu doszukiwałam się w tym jakiegoś przesłania. BYłam pewna, że to koniec. Że nigdy się nie znajdziemy, że już nawet nie ma czego szukać.
Znaleźliśmy się. Usiedliśmy na trawie i przytuliliśmy się. Dotyk pomagał. Mowiliśmy o tym, że pójdziemy sobie kiedyś na piwo i pogadamy. Zapalimy papierosa i będziemy rozmawiać. Świat się nie będzie walił, będzie jakis punkt zaczepienia, będziemy sobie siedzieć. I wtedy znów dał o sobie znać rozłam między nami - splamionymi i towarzyszem czystym. Odeszła.
Było zimno, znowu poszliśmy do baru. Do świtu siedzieliśmy w milczeniu.
Gdy zaczęło się robić jasno poszliśmy spać. Równo 12 godzin po zjedzeniu papiera...
I tu się chyba kończy... Znajomość z towarzyszem czystym też, całe poprzednie życie też. Pozmieniało się. COś we mnie dojrzało, coś umarło, coś się powykręcało. Jeszcze sobie do końca nie poukładałam wszystkiego. Ciesze się, żę to wszystko się stało. Kwas dał mi mocnego kopa w życie. Ale też wiem, że minie trochę czasu zanim znowu po niego sięgne. I wiem, że ktoś kto powiedział, że w lsd powinny sie bawić osoby o w miarę poskładanym światopoglądzie miał cholerną rację...
- 10541 odsłon