chłopaki, co wzięliśmy?...
detale
raporty risk
chłopaki, co wzięliśmy?...
podobne
Preludium
Podróż z października ub. roku, więc całość nie jest idealna, odrobinę pisana na kolanie bez absolutnie żadnych zdolności do ładnego i zgrabnego ubierania tekstu. Piątek, popołudnie, ja i 2 kumpli, nazwijmy ich X i Y.
X jest zawodowym testerem trunków wysokoprocentowych, ma lekkie doświadczenie w ryciu sobie bani najróżniejszymi specyfikami z najgłębszych otchłani tego świata
Y, poszkodowany, zielony w temacie gość, który przyszedł na spotkanie po paru miechach, a wyszedł bogatszy o wspomnienia z innego świata
Bóg
Jako, że nie mamy na zielone, inwestujemy krwawicę w garść kanna. Kompletnie ignorujemy moc tychże, ładujemy grubego, pełnego bata i łączymy maczanę razem z kiełbą fake hashu. Ogień, dym, wdech, wydech. Po 10 sekundach czuję się inaczej, nie tak to sobie wyobrażałem. (...) - i tutaj enigma, niewiele pamiętam co się działo przed uderzeniem Boga, początkowo nie było to złe, traktowaliśmy to na spokojnie. Było to najmocniejsze gówno w moim życiu, ale mój mały rozum nie ogarniał, że mogło się to skończyć kapotą. Y zaczął świrować z sercem, i tu zaczyna się trzon historii. Atmosfera zrobiła się chora, pamiętam to jak z koszmaru sennego. Krzyki, pojedyńcze słowa lub pytania powtarzane ciągle i bez przerwy. Ja jak w transie cały czas popalałem ćmika z durnym wyrazem twarzy, po czym próbowałem z miernym skutkiem dzielić się nim z plecami Y. Enigma, wszyscy lądujemy z twarzami w poduszkach, zaczyna się podróż, całkowite oderwanie od rzeczywistości, uczucie małości i beznadziejności własnego życia, uczucie umierania, przerażające myśli o tym co będzie za 5, 10 minut. X śmieje się jak syntezator, identyczny chory, zapętlony śmiech, który jest muzyką przez następne parę dłuższych lub krótszych chwil. Czuję, że moje zęby odlatują, nie czuję na nich oporu dziąseł, czuję jak tańczą i się świetnie bawią. Poza jedną, dużą jedynką. Odlatuje w nieznane, a ja krzyczę, żeby wróciła. Afryka! Afryka? Zęby to teraz państwa, niektóre z nich to całe kontynenty. Afryka odleciała. Klik, zmiana sceny. Jesteśmy w wirtualnej rzeczywistości, kierujemy asteroidami lub bąblami z piwa. Bąbli przybywa, zmieniają się w bezkształne zielone bloby, na czarnym tle kosmosu. Bąbli jest tak dużo, że zderzają się o siebie. Powoduje to u mnie nieokreślony ból, z każdym zderzeniem przechodzi mnie prąd. Wykańcza mnie to fizycznie i mentalnie, brakuje mi tchu, krzyczę. Y ,który wypalił najmniej otwiera okno, mam wrażenie, że uratowało mnie to przed powolną agonią w tym strasznym świecie. Szybkim ruchem znajduję się przy oknie, żółta chmura wypływa hektolitramj z pokoju, po chwili wszystko staje się żółte, żyjemy w świecie sepii. Próbuję wydychać chmurę, mam wrażenie, że jestem pajęczyną komórek, które mają jedyny cel, żeby utrzymać tajemniczą istotę we mnie. Moje płuca są gorące, prawdziwa pustynia. Sahara. "Idę" się napić kranówy, czuję, że będzie srogo, bo X błaga Y, żeby jednak nie wzywać karetki. Myślę, co się działo przed paroma chwilami, miałem atak serca? Co robili kumple w tym czasie, miałem wrażenie, że teleportowali się w inne miejsce, może tak naprawdę nie ma ich ze mną? Setki pytań, tak mało odpowiedzi. Biorę kubek, leję do pełna. W kółko, kubek jest jedynym sensem mojego życia. Widzę tylko jego, on widzi tylko mnie. Odwracając się odrywam się od tunelu z kubkiem w środku, widzę feerię barw. Wszystko jest żywe, kolorowe. Ściany są żywe, naturalne. Widzę jak spływają krystaliczną źródlaną wodą. Y zabiera mi kubek, czuję wściekłość, a zarazem szczęście, że ten szatański przedmiot już mną nie włada. Znowu umiem mówić, może jednak nie czeka mnie kaplica? Faza schodzi, gadamy, śmiejemy się. Czuję dziwne pożądanie tej substancji, o mało co mnie przecież nie zabiła. Sytuacja staje się legendarna, idiotycznie chcemy następnego razu. Następny raz następuje w listopadzie, w odmienionym składzie. Kumpel, nazwijmy go Z, to dość wprawiony palacz MJ, często dostarcza nam palenie. Chce spróbować chemika, proszę bardzo. Nauczeni doświadczeniem skręcamy malucha, bierzemy po mikroskopijnym buszku. Z ciągnie jak lokomotywa, zeruje malucha jak chce. Ty debilu. Siadamy, załącza się śmiechawka. Wychodzimy z X na balkon na szluga, a Z odpierdala twistera na dywanie. Próbujemy gościa ogarnąć, ale nie ma rady. Odleciał. Sadzamy go na sofie, ale typ postanawia się usamodzielnić. Próbuje pić wodę z połową sukcesu, bo połowę flaszki wylewa na podłogę. Haft, jeden w kibel, drugi w kałużę. Zwiecha, stoi w kałuży syfu. Powtórka z sytuacji, siedzimy i słuchamy jego opowieści o innych wymiarach, samotnych duszach itd. Znam to.
Sytuacje takie jak ta to kompletny idiotyzm, na szczęście pana Debila nauczyło to trochę pokory i respektu dla maczanek. Jest w tym olbrzymia moc, jeśli ktoś jest nie tyle odważny co głupi, żeby się w tym babrać, jedna zasada, nigdy nie myśleć o braniu na zapas, bo nie wejdzie. To zawsze wchodzi, mniej lub bardziej chujowo. Essa
- 8013 odsłon