festiwalowy trip - tłum, obrona, wojownik, tożsamo
detale
raporty unknown
- Jak zostać G-łupawym B-ambrem L-unatycznym (krótki poradnik)
- Zoologiczno spirytualny trip na benzydaminie
- Do czego służy otwieracz???
- Podróż barką
- DXM - moja miłość skończyła się tragedią.
- To chyba Bóg...
- DOI - SROI (Pyndolowe Stany Po Umyciu Pach)
- Tramal wciąga.. 500mg
- Jak się nie nudzić, czyli DXMowe wagary.
- Tramadol test trip
festiwalowy trip - tłum, obrona, wojownik, tożsamo
podobne
Tego lata, zdarzyło mi się być na kwasie w dużym zbiorowisku ludzi (duży,
pokojowo zorientowany festiwal ogólnopolski).
Był to mój pierwszy kwas od ostatnich trzech lat. Nasza (biorąca) ekipa
liczyła sześć osób i każdy z nas zjadł połówkę "Policjanta" (hehe niezła
nazwa dla kwasa, co?). Zdawaliśmy sobie sprawę, z tego że "setting" jest
trudny - dużo ludzi, odnalezienie się ponowne graniczy z cudem, trudności z
powrotem do namiotu nawet na trzeźwo. Ale atmosfera była bardzo pozytywna,
dobra pogoda, więc decyzja została podjęta. W moim przypadku dodatkowym
przygotowaniem się do jazdy było pomalowanie sobie rąk. Robiłem to jakby
automatycznie, ale wyszło bardzo ciekawie... Lewa ręka (wierzchnia część)
była pomalowana we wzory geometryczne - jakby ścieżki układów scalonych,
natomiast druga w fantazyjne, organiczne wzory. Kiedy to rysowałem nie
miałem pojęcia jakie będzie to miało dla mnie znaczenie... Chciałem tylko
podkreślić odmienność mojego stanu.
Wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, że zgubić się nie chcemy, dlatego
związaliśmy się sznurkiem (przechodził przez szlufki od spodni). Wiem, że
wyglądało to idiotycznie, ale na wspomnianym festiwalu pełno było różnych
dziwnych ludzi i nasze związanie nie budziło niezdrowej ciekawości. Tak
chodziliśmy kiedy kwas powoli wchodził (u wszystkich z dużym opóźnieniem -
ok. półtorej godziny). Było to śmieszne i co jakiś czas się plątaliśmy.
Rozdzieliliśmy się tylko na moment, kiedy koleżanke zaczęły trapić
fizjologiczne potrzeby. Póżniej znwou doczepiliśmy się i wyszliśmy na
zewnątrz obozu. Chcieliśmy tutaj dopalić lekko ziela, ale spostrzegliśmy, że
w około krążą miejscowi (rodziny z dziećmi - nic groźnego , ale dziwnie się
patrzyli) i gdzieniegdzie dostrzec można było policję. Pomyśleliśmy, że
chyba jednak bezpieczniej by było ukryć się w tym kolorowym ludzkim tłumie
wewnątrz namiotowiska... Wróciliśmy więc, tym razem już nie związani. Co
ciekawe - nadal tłoczyliśmy się mimo że nie byliśmy związani sznurkiem :))).
Wcześniej już zgubiła się (świadomie - lubiła być sama) jedna dziewczyna, a
teraz jej chłopak odłączył sie żeby jej poszukać. Zostaliśmy w czwórkę,
posiedzieliśmy trochę i poszliśmy potańczyć. Wiedzieliśmy że nie chcemy się
rozdzielać, ale chłopak dziewczyny, który wrzucał pierwszy raz był dosyć
marudny i mówił że woli piwo. Zupełnie nie pasował i chciał się oddalić z
koleżanką, która nie bardzo miała ochotę. W końcu zostaliśmy z kumplem sami
pod sceną - wśród tłumu ludzi... Wiedzieliśmy że nie możemy się zgubić - i w
sumie prawie do końca nam się to udało.
Pod sceną było niesamowicie. Czułem fale emocji przepływające przez tłum. Z
jednej strony pozytywne - grała "Pidżama Porno" ale z drugiej - cały zestaw
negatywnych emocji typowych dla tłumu - nadmierną bliskość, co chwile ktoś
się obok przepychał... Było to irytujące i czułem jak rosła we mnie złość.
Odepchnąłem kogoś, kto na mnie wpadł... nieco zdziwiony poleciał w tłum...
Zacząłem zastanawiać sie co bym zrobił, gdyby wrócił i chciał mnie
zaatakować... Jednocześnie zdawałem sobie sprawę jak pokonać mój strach
przed tłumem - zmienić go w agresje... Atak formą obrony... W pewnym
momencie, podczas jakiegoś żywszego kawałka zwróciłem także uwagę na
agresywne zachowania w tłumie - zobaczyłem jak sam się nakręcam i
zrozumiałem, że gdyby w tłumie było więcej ludzi takich jak ja, mogłoby się
zdażyć coś niedobrego... Przypomniałem sobię to co słyszałem o zmieszkach w
latach 70tych na jednym z koncertów Stonesów - gang motocyklowy "Hell`s
Angels" rozprowadził w tłumie dużo porcji LSD, niektórzy twierdzą że z
domieszką amfetaminy... Było dużo zabitych - wtedy to zrozumiałem. Większa
ludzi zdesperowanych, czujących jak ja było więcej, poziom agresji osiągnął
wartość krytyczną... Wydało mi się to przerażające ale nie też w jakiś
sposób oczywiste.
W tym całym tłumie czułem się jadnak jakby wyróżniony. Kiedy podnosiłem w
tłumie rękę, widziałem wyraźnie malowidłą na mojej ręce - byłem inny, byłem
pomalowany jak uczestnik ceremonii - rysunki podkreślały mnie jako
jednostkę... byłem wojownikiem... Wtedy wydobył się ze mnie okrzyk - razem
z głosem tłumu, ale ja wiedziałem że jestem jednocześnie jego częścią i
osobną istotą. Zrozumiałem dlaczego berserkerom, wojownikom wikingów
podawano przed walką mieszanki narkotyczne. Dlaczego indianie przed pójściem
na bitwę malowali się (a możę też odurzali)... byłem jednym z nich. Brak
zachamowań - gdyby zaszła potrzeba, łatwiej by mi było wpaść w szał - ze
strachu przeskoczyć na drugą stronę adrenalinowego dopalenia... W pewnym
momencie zdałem też sobie sprawę, że moja wyjątkowość leżała też w moim
zachowaniu - mógłbym wzbudzić strach. Malowidłami na rękach, krzykiem i
obłędem w oczach. Ludzie boją się "czubków", a ja wiedziałem że ze względnie
normalnej postawy mogłem w ciągu mgnienia oka uwolnić coś w środku - i
przybrać wygląd i zachowanie szaleńca. Ta perspektywa dała mi wrażenie
siły - zrozumiałem że nic mi nie grozi, i wzbiłem się ponad strach...
Ewentualność, że ktoś się przyczepi nie wzbudzała już lęku... Odnalazłem
spokój...
Spojrzałem znów na wyciągnięte w góre ręce - odmienne malowidła wykazywały
jakby dwa aspekty mojej osoby - geometryczne linie lewej ręki wyrażały
racjonalną część mojej osoby, a te nieregularne, organiczne prawej -
uczuciowość i dzikość. I wiedziałem że obie te części składają się na mój
wizerunek. Te malowidłą jednocześnie pozwalały mi odnaleźć siebie w całym
tym kwasowym zamieszaniu.
Na szczęście opanowałem moją agresję (choć cały czas była ona tylko formą
obronną - wiedziałem że nie zaatakuje nikogo w żaden sposób pierwszy) i
poszliśmy z kolegą spod sceny. Dużo rozmawialiśmy, także o naszej koleżance
(tak, tak to ten sam raz - dużo się wydarzyło nieprawdaż? - to dlatego
wrzucam kwasy raczej rzadko - za dużo się dzieje)... Okazało się że kolega
jest wielkim fanem sprzętów HiFi. O ile wcześniej nie rozumiałem audiofili
(wydać paredziesiąt tysięcy na sprzęt do słuchania muzy? absurd.) o tyle
tutaj wyjaśnił mi, że on zamiast muzyki słucha raczej dźwięków, brzmień...
Byliśmy pod małą sceną, gdy powiedział - poczekaj tu, musze coś sprawdzić.
Przy małej scenie głośniki (całe zestawy)stały nisko, na wysokości
człowieka. Kolega poszedł pod same głośniki, wrócił mówiąc do siebie "tak,
będzie dobrze". Potem powiedział że mi coś pokaże i żebyśmy poszli pod
głośniki. Odpowiedziałem - "no co ty, ogłuchniemy!" Odpowiedział, że nie -
robił to już wcześniej, ważne żeby stać tyłem do głośnika, można też przodem
ale nie bokiem. Ja pomyślałem, że jeśli jest w stanie jeszcze cieszyć się
swoim wypaśnym sprzętem znaczy że nie ogłuchł wcześniej. Poszliśmy. Im
bardziej zbliżaliśmy się do głośników, tym mocniej, wręcz fizycznie czułem
dźwięk. Kiedy stałem przodem do głośników, czułem jakby muzyczny wicher
atakował mnie falami dźwięku. Czułem jak wibruje cały mój organizm. To było
coś niesamowitego... Kolega wykrzyczał mi żebym stanął tyłem. Kiedy to
zrobiłem, czułem już dźwięk nie jako wicher lecz energię - uderzające mnie w
plecy kolorowe fale dźwięku. Jak światło oplatały moje ciało, które dawało
jakby muzyczny cień. W zależności od brzmienia zmieniały się barwy światła
(energii). Odchyliłem do tyłu głowę z uśmiechem na ustach. Rozłorzyłem ręce.
Energia przelatywała przeze mnie... Czułem się przepełniony szczęściem...
Kolega jednak poszedł do mnie i powiedział że więcej już niezdrowo...
Podziękowałem mu, bo wiedziałem że pokazał mi coś pięknego i
niesamowitego...
Łatwiej mi było zrozumieć jego uwagi na temat brzmień i barw dźwięków... I
pomyślałem że być może nie rozumiem audiofili bo nigdy nie słyszałem dźwięku
z dobrego HiFi... Zrozumiałem że oto otwierzyła się przede mną nowa
dziedzina doznań... dźwięk.
Później pare razy jeszcze paliliśmy, sporo rozmawialiśmy, pętliliśmy itd...
Z ciekawych rzeczy to weszliśmy na takie kilkumetrowe podwyższenie i
oglądaliśmy cały rozświetlony festiwal z góry. Tysiące wątków, scen,
klimatów i ruchów tłumu. "An organizm. The natural organizm". Co innego
widzieć to z perspektywy uczestnika a co innego z góry - dostrzegać z daleka
różnice klimatu w różnych miejscach. Czuć ich klimat jakby się tam było
tylko obserwując za pomocą wzroku. Zmieniać atmosfere, przesuwając wzrokiem
po otoczeniu...
Jazda stopniowo wygasała, robiło się chłodniej - wypiliśmy więc trochę piwa
i poszliśmy do namiotów.
Była to jedna z najciekawszych podróży jakie przeżyłem. Decydowała o tym
chyba mnogość i moc bodźców a także unikalny klimat festiwalu - gdzie mimo
że się było totalnie innym było się również podobnym (duuużo dziwnych, choć
bardzo pozytywnych ludzi) i można się było czuć bezpieczniej niż na ulicy
miasta...
- 7753 odsłony