kruczy prodrom psychozy, czyli koszmaru początki.
detale
raporty misspill
- Jumbo jetting, czyli cechy ekstremalnych doświadczeń z Salvią Divinorum (ekstrakty 10-60x). A.D. 2008
- Amnezja schizofreniczki, czyli kolosalny rozgardiasz na struciu
- Spozierająca ciemną jasnością toroidalnie poskręcana, synestetyczna pustka.
- Kruczy prodrom psychozy, czyli koszmaru początki.
- Czarnoszary, niczyj kubrak (epizodzik z życia na oddz. zamkniętym)
- Samotna księżna dopamina w śnieżnej karocy zwanej ścierwem.
kruczy prodrom psychozy, czyli koszmaru początki.
podobne
"Kra, kra!" [...] Tego ranka wrony krakały jakoś tak osobliwie, jakby się antropomorfizowały, a człowiek-gawron dął w swój kruczoczarny dziób. Muzyka w telefonie też brzmiała nad wyraz krystalicznie, ostro, maleńki koncercik rozgrywał się w mojej rozgorzałej percepcji, ambientowe połacie przy zimnej, wrześniowej kałuży. Czekałam na pociąg. Przeszłam przez dziurę w siatce w stronę torów, było rano, to jeszcze za wcześnie na policyjne atrakcje, nikt nie był w stanie mnie przyfilować. Pociąg zatrzymał się z przeraźliwym świstem, zatkałam uszy tak mocno jak to było tylko możliwe. Wsiadłam...
W podróży byłam permanentnie skupiona na medytacji (teraz nie chcę o niej nawet słyszeć, była obiektem moich najwymyślniejszych urojeń), pod powiekami mieniła się obwódka lewitującego ciała. Bezpośrednio przed Gdańskiem siedziałam ze starym małżeństwem z wnuczką. Wnuczka dużo pytała o kierunki i o ogólną orientację ciała w przestrzeni. - „Babciu czy to pociąg jedzie czy w oknie tylko się przesuwają rzeczy?”, - „To pociąg jedzie, wnusiu, poruszamy się w tę stronę”, ciekawe odczucie mi się przytrafiło przy tym, jak gdyby z tej drugiej już strony lustra.
Na miejscu w buffecie bujałam się w rytm muzyki i jarałam fajki. Byłam dość hiperaktywna, niczym wolny elektron. Starałam się przekazać nowopoznanemu koledze co czuję, rozchodziło się o naturalne, trzeźwe poszerzenie percepcji. Czułam przymus podzielenia się wrażeniami z kimś kto byłby w stanie choć w procencie to zrozumieć. Na próżno. Przywiozłam ze sobą specjalnie zieloną herbatę w blaszanym pudełku, zdziwiona barmanka przytaknęła po czym zrobiła napar. Krążyłam to tu, to tam i bacznie obserwowałam. Wyskakiwałam do kibla przejrzeć się w lustrze - "To jakby nie-ja, ja, nie-ja" - myślałam i wracałam z powrotem na parkiet. Same dziwy. DJ-e grali. Potem nadeszła moja kolej. Czułam się dziwacznie, nieswojo, tak jakby wszyscy krytycznie oceniali. Teraz, przez pryzmat czasu oczywistym jest, że to był najbardziej wyrazisty ze zwiastunów, których, zresztą, było kilka, a które zawsze poprzedzone były ważnym wydarzeniem, ekscytacją, (eu)stresem. Obgadywali obrzydliwie i zajadle, pole percepcji zawężało się, a kątem oka widziałam przesiadujących ludzi jakoby były to atakujące ze wszystkich stron tyraniczne bestie, ludzie-ptaszniki... przerażające! A ze mnie małe, zalęknione chuchro. Oczywiście potykałam się podczas gry, no... generalnie wyszła kicha. A to dziwne, bo w przededniu, w nocy, niczym w transie wypluwałam pojedyncze kawałki na makietę Abletona (program muzyczny), pewna swego mikserskiego geniuszu. Warto zwrócić uwagę na skrajnie różne oceny własnych poczynań.
- „Jestem lustrem społecznym.” - powiedziałam do jednego z kolesi, on podrapał się po głowie i odpadł.
Nadeszła noc. Zebrałam torby i poszliśmy do speluny stoczniowej kilkaset metrów dalej, tam posypywano piko (w żargonie metamfetamina), ale mimo mej szczerej chęci (co to byłby za blef zarzucić w zaistniałej sytuacji) nie zostałam poczęstowana. Odłożyłam torby za scenę i przystanęłam na lewo od stołu dj-skiego. Zaczęła się ostra psychodelia. Skrajnie wzmożony napęd psychoruchowy, brak kontroli. Ruszyłam na tyły za scenę, za kotarą było mnóstwo stolików, krzeseł, poukładanych na kupę, tworzących kilkumetrowy stos. Zaczęłam wdrapywać się na samą górę, na szczycie rozłożyłam skrzydła - "Kra, kra!" - i zgubiłam klapek. Potem zeskakiwałam narażając się na szwank. Gdzieś w między czasie ktoś obrzygał mi nogawkę, o dziwo szmata koloru wściekłej żółci czekała na mnie grzecznie w kibelku. A klapek... na szczęście odnalazłam, wracać 500 kilometrów bez butów byłoby nielada wyzwaniem. Czułam się jak kruk, gawron, obojętnie, może jak wrona spotkana rano, prześladująca mnie w żywym wspomnieniu. Opętańczy taniec i chwila błogiego odpoczynku na fotelu z kolosalną ilością psychotycznych CEV-ów i przemyśleń. Dysocjacja umysłu od ciała. Czułam się wyżej od napotkanej gawiedzi w każdym calu, oni, obezwładnieni zmysłami i tanimi zachciankami, uspołecznieni i ja, przed którą odsłoniło się wszystko to co metafizyczne, ponadczasowe, ja jako podmiot przepełniony otchłanią sprzeczności, ambiwalencji wszelakiej, wielce rozczarowany przedmiotem życia, pozbawiony wyboru, scieżki, na drodze bez znaków i swym czarnym blaskiem rozświetlający przestrzeń bez kierunkowskazów. A tam? Taniec brzydoty obleczony złowróżebnym kształtem.
Wyszłam z tego centrum obłudy i perwersji cała obładowana torbami i w zbyt skąpym na tę pogodę odzieniu. Zaraz po wyjściu z klubu przyatakowało dwóch karków, pytali o zagubionych DJ-ów, z którymi notabene byłam, a fakt faktem - zapomniałam! Odparłam jednemu z bezkrytycznym przekonaniem: - „Spójrz mi w oczy, co widzisz?! To oświecenie kundalini!” - „Spierdalaj ćpunko!” - zripostował - "Odprowadźcie mnie na dworzec albo spierdalajcie mi z oczu!" - krzyknęłam odważnie. Oczy faktycznie były pełne dzikości i przeszywającej mocy, teraz biła ode mnie maksymalna pewność siebie. Chwilę potem, przy bramie stoczniowej czułam się jak matka Teresa pochylając się nad święcącym soczystą, tęczową aurą, jednym z zaginionych DJ-ów, ubrudzonym węglem, z połamanym nosem (potem jak się okazało lekarze wpakowali mu 10 śrub w nogę) - "Co Ci jest, człowieku?!" - "Jest zaazaaajeeebiście..." - wydał z siebie tchnienie. Zostawiłam go, nachlał się w darmowym barze, przećpał mordę to niech teraz ma.
- "Czy ktoś mi ukradkiem nie dowalił LSD czy innego psychodeliku...? Ale niby jak?" - Zastanawiałam się.
Po powrocie, już łóżku przed mymi oczyma jawiły się rośliny o fraktalnie umieszczonych mackach i paszczach, rozdziawiającyh się niczym u rosiczek, chcących pochłonąć mnie w całości... to było coś, co porównałabym mocą doświadczenia do średniej dawki ekstraktu cudownej Salvii Divinorum, jak gdyby flashback, choć porównań staram się unikać.
Po odpoczynku wszystko było w porządku. Najgorsze dopiero miało nastać...
///
Kiedy nocą zasypiasz w całkowitej ciemności, bo jasność wypełniała twój dzień,
ja w horroru kokon zagłębiam się, w konglomerat brokatowej szarości,
skórę owadzią.
Przeklęty dar,
żyjąc z dala od ludzi, umysł zdeprywowany w morzu frustracji urządza swoj taniec,
eksponując swoj świat, rodzi się z ucisków, problemów kamienny gmach.
Popadam w desperację, skok wydaje się rozwiązaniem,
przed nim brak zastanowienia,
w potrzasku skazaniec.
Gdzieś tu jeszcze żyją dobrzy ludzie,
na których barki zrzucę ten balast,
dla nich to błahostka.
Wtem,
słodki majestat zstępuje,
ochy i achy na swój temat
i katharsis.
- 15568 odsłon
Odpowiedzi
Świetne
Świetne
Nadal świetne
Nadal świetne