Znowu widzę pułkownika B. — olbrzymia kupa płynnych świń wylała mu się z lewego oka, które zniekształciło się przy tym w sposób potworny. Scena teatralna — na niej potwory sztuczne. Ohydny świnio ryj w zielonej konfederatce z piórkiem. (Witkacy, Peyotl)
Kanał RSS neurogroove

lądowanie na obcej planecie

lądowanie na obcej planecie

[wstep]



postaci - dwie

Swiety

ja

substancja zazyta

grzybki = psylocybina/psylocyna

60-70 sztuk w postaci wywaru (doustnie oczywiscie)

cele

trip miejski

sceneria

duze, pelne ludzi miasto

grudniowy weekend (ok. 2 tygodnie do Swiat)

dekoracje swiateczne, lampki, neony

pozne popoludnie --> wieczor



[koniec wstepu]



Wraz z moim facetem (zwany dalej Swietym) jesienia zebralismy troszke grzybkow (troszke bo sezon jakis kiepski byl)... bylo tego ok.60-70, w sumie niewiele, postanowilismy je wysuszyc i zachowac na specjalna okazje.



Specjalna okazja - mial byc to dzien, w ktorym spadnie pierwszy snieg.



Tak, owszem, spadl w grudniu, ale w poniedzialek, a przeciez nie zrobimy tego w poniedzialek, to poczatek tygodnia, zajecia, praca, nie... odpada. Piatek to dobry termin. Fakt - do tego czasu snieg zdazyl stopniec, ale postanowiono - klamka zapadla.



Popoludnie - zaraz po szkole szybki obiad, pare zakupow w miescie (papierosy, browar, soczki owocowe - "smaczne rzeczy" w sam raz na trip).. krotka wizyta w domu u Swietego (szybko poki rodzicow nie ma robimy wywar)... postanowienie: wsiadamy w autobus (obok jego domu jest petla) i jedziemy do konca, do drugiej petli: w tym czasie trip sie zaladuje, a my moment oslabienia i lekkich mdlosci przetrwamy siedzac w cieplutkim autobusie, zupelnie z przodu - by miec widok na otaczajacy nas swiat...



Oczywiscie mama przychodzi wyjatkowo wczesnie, wywar stoi zaparzony w pokoju obok, chowamy go pod lozko. Mama zajeta w kuchni. Szybko, hop-siup na zdrowie...



Nieprzyjemny smak "wody entow" przyprawia mnie o nudnosci. Paskudztwo! Jak pilam to za pierwszym razem, mialo to przyjemny, "ziemisty" smak (byly swieze), za drugim razem (trip ze Stalkerem i jego banda w gorach) juz troche gorzej, ale TERAZ??? OHYDA...



- Wychodzicie gdzies?

- Tak, mamo, jedziemy na spacer do miasta...



Jasne, spacer do miasta, mama Swietego sie dziwi (kilka tygodni pozniej moj chlopak przyzna sie jej, ze grzybkow probowal - mama ze zdziwieniem stwierdzi "ja tez chce").. w taka niepogode, no ale nic nie mowi - jak to mama...



Wyskakujemy na petle, troche zimno. Wsiadamy do autobusu - ja i on - tacy, jacy jestesmy w tej codziennej "rzeczywistosci". Cisza, spokoj (czyzby cisza przed burza?).. zajmujemy miejsca z przodu autobusu... autobus rusza...



Ludzi coraz wiecej, a nam w glowie tez coraz wiecej. Zaczynam sie chichrac, troche bez sensu - ale moze po prostu mam dobry humor? Niewazne. Przygoda sie rozpoczyna.



- Laduje sie - mowie do Swietego. - Nie wiem, jak ty, ale ja juz zapielam pasy..

- U mnie jeszcze nic. Powoli - odpowiada.

- No to dawaj, gon mnie - usmiecham sie. - Dzisiaj ja prowadze. No, zapinaj pasy!!!



Po kilku napomnieniach przestaje smiac sie jak glupia - Swiety ma doswiadczenie w miejskich tripach i wie, ze trzeba wtedy byc wyjatkowo ostroznym, by nie wzbudzic zadnych podejrzen. Musze powstrzymywac sie od coraz bardziej cietych - i coraz liczniejszych - komentarzy..



O tak, wkreca sie zupelnie "grzybowa" ironia. To moment, w ktorym odkrywa sie (zupelnie na nowo za kazdym razem) smiesznosc tego codziennego swiata. Okazuje sie, ze wiele rzeczy czynimy zupelnie "z automatu", niepotrzebnie (nalogi, klotnie z bliskimi, wycisk i stres w pracy etc.)... No jasne, teraz jestesmy obserwatorami..



Autobus podjezdza do estakady - mial byc to gwozdz programu podczas projektu "ladowanie fazy".. i co? Jaka tam estakada - wielki plac i dziwne betonowe stwory.



- Gdzie on pojedzie?? - pytam. - Tu wszedzie jeden wielki beton.

- Nie wiem, chyba prosto - odpowida Swiety.



Zgadl, kierowca pojechal prosto, w miedzyczasie okazalo sie, ze dziwnym trafem sa tu jednak trawniki, ktore czynia z betonowych placow najzwyklejsze w swiecie ulice.



Wkrotce koniec trasy, a nasza - dopiero sie zaczela, tak na dobre.



Autobus laduje w centrum miasta, w srodku kolorowych swiatel, migoczacych neonow, wysiadamy jak kosmonauci na obcej planecie - halas, gwar, szum i istoty obce - wypowiadajace zupelnie niezrozumiale slowa, glownie w postaci belkotu. Z jednej strony - eksploracja nieznanej planety - z drugiej strony w glowie klimat permanentnej, dwuosobowej imprezy.



Swiety zatrzymuje mnie.



- Uwaga, swiatla.

- Jak myslisz, co zrobilaby policja, gdyby nas zatrzymala?

- Nie wiem.

- Przeciez nic przy sobie nie mamy. A oni nie wykonuja testow na grzyby!!

- Zabraliby nas do wytrzezwialki..

- No to bylby to niezly badtrip...

- A ja wiem?....

- No wlasnie... zatrulibysmy ich toksyczna rozmowa! Dopiero wyparowalyby im mozgi!



Tak to jest. Slowa nabieraja zupelnie nowych znaczen i polaczen, skrotow myslowych. Co z tego, ze dogadasz sie z trzezwa osoba? Ona zrozumie tylko te powierzchowne znaczenia, te na co dzien uzywane. A wszyscy wspoltowarzysze tripu zrozumieja znacznie wiecej, choc wcale wiecej im nie powiesz. Mozesz powiedziec im to samo, a mozesz powiedziec znacznie mniej.. Slowa uderzaja o Twoja glowe ze zwiekszona sila, zaczynaja mowic wiecej i wiecej, odbijac sie od scian czaszki - az w koncu dociera do Ciebie najwazniejsze znaczenie. Tak, wtedy pojawia sie ten ironiczny usmieszek na ustach - jasne, galareto, swiecie dookola - ach, zjem Cie z przyjemnoscia!!



No dobra, ja prowadze te impreze, ale Swiety prowadzi po miescie! To moj pierwszy miejski trip i okazuje sie, ze gdyby nie on, to pewnie z kilka razy wpadlabym pod samochod, wpakowalabym sie na kogos i natknela na kilka radiowozow..



[hipotetyczna sytuacja]



- Dokumenty prosze.

- Prosze.

W myslach: "a na cholere wam te moje dokumenty?? co, spiszecie sobie moje imie, nazwisko, adres, peselek, no i po co? co to w ogole znaczy?? po co to jest? co to kogo obchodzi? do statystyk jestem potrzebna? idioci, co wam przyjdzie po tym, ze bedziecie miec wszystkie dane? to tylko literki i cyferki przyporzadkowujace mnie do waszego swiata, a ja wlasnie robie sobie od niego wakacje, czego nie do konca jestescie swiadomi - kto z was jelopow wpadlby na to, ze zjadlam grzyby, co?"



[koniec hipotetycznej sytuacji]



Okej, po kilku przejsciach przez swiatla (opanowalam zasade: czerwone - ludzik sie nie rusza - ja tez nie; zielone - ludzik idzie - ja tez ide) czeka nas przejscie podziemne! Ha - to dopiero wyzwanie.



Nie wiem, jak Swietemu udalo sie nas z niego wyprowadzic - bo mnie zdaje sie, ze ma ono tysiac wyjsc, a zadne z nich nie jest odpowiednie. O tej porze puste, zimne, oswietlone jarzeniowkami - zupelnie inny, samotny swiat. Czasem kilka osob. Krecilabym sie tu w kolko i pewnie wyszlabym tam, gdzie weszlam, gdyby nie orientacja Swietego.



Kierunek: Rynek. Wspaniale. Ale najpierw jedno miejsce nad rzeka do odwiedzenia. Swiety robi fotki. Tak wspaniale trzymam mu plecak, ze Swiety wpada w schiz, ze zaraz wszystkie jego obiektywy.



- Raptem dwa, ale Swiety z Ciebie wielki fotograf w ogole super ten Twoj sprzet i co z tego, takie same foty moglbys robic Zenitem - zartuje. - W sumie na co ty te foty robisz? Potem odbierzesz je z labu i stwierdzisz, ze to i tak lipa. I bedziesz narzekal, ze do kitu..

- No w sumie racja.

- No to po co robisz?

- No jak to po co?



Wlasnie - fotofaza. Pamiatka z tripu, ktora niewiele uchwyci z tego, co widzialo sie podczas niego. Niewazne, pamiatka.



Idziemy dalej.



- Wyobraz sobie, ze widze na niebie Oriona - mowi Swiety.

- Gdzie?

- No tam - wskazuje kilka punktow na niebie.

Cos zaswidrowalo, zakrecilo sie, gwiazdy poprzesuwaly sie wzgledem siebie.

- Gdzie?

- No jak to? Nie widzisz? Tu, tu, i tu... to te gwiazdy. No niech... widze Oriona! Na tripie!

- Sluchaj, ja widze tych Orionow tysiace, w dodatku sie kreca kazdy wokol wlasnej osi..



(to nic, ze potem okaze sie, ze niebo bylo zachmurzone i tak naprawde zadne z nas nie mialo racji)



Wreszcie Rynek. Na Rynku lodowisko, muzyka (co chwile ktos cos wygrywa).



- Chodz, zrobmy sobie spacer dookola - mowi Swiety.



Po 1/2 okrazenia tracimy zainteresowanie Rynkiem i ladujemy w cieplym sklepie muzycznym. Widze mojego dawnego nauczyciela od filozofii - ale by sie zdziwil, gdyby sie dowiedzial czegos wiecej o moim aktualnym stanie.. staram sie przed nim ukrywac - troche jak przed szpiegiem z Krainy Deszczowcow - z ta roznica, ze ja go tak naprawde lubie - tylko chce mu oszczedzic szoku.



Zawijamy na odsluchach plyt, Enrique Iglesias - doskonala okazja dla polewki. W miedzyczasie nie zdazylam zauwazyc, ze przeszlo mi halo (nieistotne). Czuje tylko lekki glod, ale trace tym odczuciem zainteresowanie - zgodnie z rada Swietego - i zajmuje sie innymi rzeczami.



Nagle pojawia sie przed nami moj znajomy. (O, nie! Ja nie chce go krzywdzic, ja go lubie, a czeka nas pewnie dretwa gadka-szmatka..) Okazuje sie jednak, ze rozmowa jest bardzo mila i wcale nieglupia. Oczywiscie, moj znajomy nie zorientowal sie nic a nic, ale nie okazal sie byc czescia dretwej i niezrozumialej galarety w stylu "tak, u mnie wszystko dobrze. a co u ciebie?"



Ok, smigamy dalej, znow nad rzeke. Tu chlodne piwko, powazna rozmowa.



Zastanawialismy sie przed tripem, co bedzie z nami. To nasz pierwszy wspolny trip bez zadnych swiadkow. Balismy sie o jakies mroki, niepotrzebne leki - jak sie okazalo - jestesmy doskonalymi towarzyszami i w fazie. Obawialismy sie - bo grzyby sa czesto nieprzewidywalne. Potrafia czlowieka nastroic na doskonaly humor, a potrafia go zgniesc i przycisnac do ziemi, do samego dna.



- Jestes moja dziewczyna w realu, a Siostra w fazie - mowi Swiety i caluje mnie slodko. Robimy sobie wspolne zdjecie. (wyszlo wyjatkowo idiotycznie, takie zbombione geby, ze az leb peka)



Spokojny spacer do knajpy - robi sie zimno, a ja potrzebuje napic sie czegos cieplego.



- Swiety, bedziemy miec mnostwo dzieciakow, prawda?

- No jasne.

- I jesli beda cos wrzucac, to szybko sie kapniemy, ze to robia, po wlasnym doswiadczeniu..

- Co ty, do tego czasu wymysla zupelnie nowe dragi.

- A ty myslisz, ze my nie bedziemy ich probowac?



[krotki komentarz do calej sytuacji]



Wlasnie, nasze podejscie do cpania. Sezonowi psychonauci. Niechetni uzaleznieniom. Swiety tak od lat co najmniej pieciu, ja od dwoch. Jeszcze nigdy zadne z nas nie odczulo przymusu. Jasne, mozecie nie wierzyc, szczegolnie ci z Was, ktorzy zetkneli sie z nalogiem na wlasna skore. Ale wiem, ze sa wsrod Was osoby, ktore robia to tak jak my - rzadko i dla konkretnych celow.. fenomen braku nalogu wynika chyba z tego, ze po zarzuceniu czegos odczuwa sie ogromna potrzebe zrobienia sobie od tego "dluzszej przerwy" w stylu "wystarczy". Zreszta, nie bede sie tlumaczyc. Nie jestem jedna z tych, co mowia "nie jestem wjebany, cpam tylko na baletach".. niejednokrotnie ludzie pytali sie mnie, na czym jestem, gdy bylam zupelnie trzezwa..



[koniec komentarza]



W atmosferze planowania wychowania dziecka na wielka gwiazde o mysleniu dwusystemowym (dziecko ma swiadomosc wielkiej sciemy, ale potrafi ja wykorzystac) trafiamy do knajpki, by sie ogrzac. Czeka nas tam dluga rozmowa o sztuce, projektach artystycznych przedsiewziec, planach na przyszlosc, marzeniach..



Tak to juz z nami jest - kazdy trip konczy sie jakims wnioskiem, bardzo osobistym planem do zrealizowania. I tak samo bylo teraz.



[nadeszlo lato... w najblizszy poniedzialek czekaja nas kwasy... trzymajcie za mnie kciuki, to bedzie moja pierwsza podroz w nowym kierunku]

Ocena: 
Zawartość serwisu NeuroGroove jest dostępna na licencji CC BY-SA 4.0. Więcej informacji: Hyperreal:Prawa_autorskie
© hyperreal.info 1996-2024
design: Metta Media