moda na mefedron vol.3
detale
moda na mefedron vol.3
podobne
Chciałabym mieć plik na dysku z zapisem tego wydarzenia, tak żeby móc je jak najprawdziwiej przedstawić. Ponieważ nie mam będę korzystać z zasobów mojej ułomnej pamięci, gdzieniegdzie luki uzupełniając fantazją pisarską.
Mijały dni, mijały noce. Zostaliśmy sami: ja i mefedron. Praktycznie nie wychodziłam przez ten czas z pokoju. Przemek mnie nie odwiedzał, musiał być zajęty ogarnianiem swoich spraw rodzinnych.
W kółko leciały te same kreski, te same kawałki z głośników, te same tematy na forum. Te same myśli, te same odczucia, te same emocje. Chwilo trwaj.
Nie pamiętam żebym coś jadła, nie pamiętam żebym się myła, nie pamiętam czy spałam, może coś piłam, gin z tonikiem albo wino z bąbelkami.
Czekałam na świt a dokładniej na godzinę 6 rano, żeby móc wyjść do Żabki po alkohol. Nie chciałam już iść do najbliższego punktu, za dobrze mnie już tam znali, a mój wygląd był naprawdę godny pożałowania. Wybrałam się kawałek dalej, tam gdzie kończą się już miejskie zabudowania, po drodze pakując sprzęt, towar i słuchawki. Schowałam się pod sporym czarnym kapturem co sprawiło że wyglądałam jeszcze tragiczniej. Wtedy jednak nie przejmowałam się tym specjalnie. Sprzedawca był z pewnością zdziwiony swoim pierwszym klientem, zwłaszcza że okolica nie obfitowała w taki ciemny element.
Wybrałam się za osiedle, na stare tereny wojskowe gdzie czasem włóczyłam się wśród gruzów i śmieci. Uznałam że to będzie miła odmiana dla siedzenia w pokoju, tak przyćpać sobie na świeżym powietrzu. Murek, karta, muzyka z telefonu. Niewygodnie. Jakieś mrówki łażą. Wysypuje się. Fajnie… Mogłoby być trochę mocniej. Czego się boisz, nikogo tu nie ma. Obrzydliwe śmieci.
Wszystko jest takie brzydkie, pokraczne. Skażona ziemia, chore rośliny, chore drzewa, chore owoce. Chora przyjemność rozlewająca się w moim ciele, pod moją powłoką. Pokraczna ja.
Skreśliłam Słońce z listy moich przyjaciół.
Przestań tak nasłuchiwać. Serce pracuje już od jakiegoś czasu na przyspieszonych obrotach. Próbuję udawać że jest fajnie ale cały czas się stresuję. Dlatego dosyć szybko podejmuję decyzję że jednak najlepiej będzie wrócić do pokoju. Tam jest cicho, ciemno i chłodno. Uf.
Już nigdzie nie wychodzę. Worek ubożeje coraz szybciej. Każda kolejna kreska tylko pogłębia pustkę w nim i we mnie. Zagłuszyć. Niech leci muzyka.
O ile wcześniej chciałam się naćpać żeby poczuć się względnie miło, to teraz ćpam żeby się naćpać. Szach i mat albo pat, nie mam już możliwości ruchu, skrępowała mnie pętla pustej… no właśnie co takiego? To jest puste, to jest płytkie, jak kąpiel w wannie w której woda sięga do kostek. Euforia bez charakteryzującej ją głębi, miękkości i ciepła. Euforia krystaliczna lecz tępa. Otępiająca. Zapętlenie w chęci powtórzenia albo raczej trwania, żądanie wieczności, wiecznego raju albo wiecznej męki. Wspomnienie euforii. Autodestrukcja.
Nie wiem czy mija chociaż pół godziny pomiędzy jedną dawką a drugą. Przyjemne doznania bardzo szybko się kończą. Śluzówka nosa odmawia współpracy. Choćbym chciała i żądała tą drogą już nic więcej nie zdziałam niezależnie od tego czy będę kruszyć czy nie, czy lewa czy prawa i czy odczekam te kilka minut dłużej. Nie da rady. Nie mam już nawet jak oddychać przez nos. Denerwuje mnie to. Zmarnowałam mnóstwo towaru który gdzieś mi poutykał - nie pokopał, się wysmarkał.
Jestem wkurwiona, wręcz zbulwersowana takim obrotem spraw. Nalewam wody do szklanki, będę popijać. Czemu to tak długo trwa. Może poprawię przez nos. Nie da rady japierdole, przecież było wiadomo. Serce już nie bije tylko dudni. Łup! Serotonina rozlewa się po receptorach. Znowu jest pluszowo. Niech leci mój ulubiony kawałek, w kółko i w kółko, już od paru dni. Och tak. Jest tak pięknie co nie? Zapadam się w fotelu.
Jestem jak galaretowata masa. Z galaretowatym mózgiem. Galaretowatym spojrzeniem. Wszystko drży.
Po chwili koniec. I co i już?! Tak szybko? Tak właściwie to działanie nie kończyło się, wciąż czułam nieogar ale nie było już tej rozkoszy. Kolejna szklanka. I kolejna. W międzyczasie wcieram proszek w dziąsła. Nic nie czuję, a raczej nie to co bym chciała poczuć. Oczekiwanie na to, na ten efekt, na bum, na łał. Zaraz będzie, musi być. Tak naprawdę to cały czas było tylko oczekiwanie. Jakieś smyrnięcie od czasu do czas, jak zabawa w kotka i myszkę. Zachowuję się jak furiatka, jestem rozdrażniona. Spanikowana. Łup łup łup serce nawala w klatkę piersiową. Jeszcze i jeszcze, więcej i więcej, mocniej błagam!
Nic. Efekty już praktycznie w ogóle nie występuje. Ledwo zipię z zatkanym nosem, przesuszonymi ustami, spuchniętymi oczami. Poddaję się. Słabo mi, nie mam siły już się użerać z tym diabelstwem a w ciągu ostatniej godziny lub dwóch worek zrobił się prawie pusty. Dwie godziny spędzone na poszukiwaniu nieistniejącego eldorado.
Przemieściłam się dwa kroki i położyłam się do łóżka. Czuję się coraz gorzej, ciało i narządy dają znać że jest ewidentnie niedobrze. Zaczynają dochodzić i uderzać kolejne dawki wchłoniętych kryształów. Nie wiem co mam robić, nie wzięłam pod uwagę takiego obrotu spraw, no co Wy, niby czemu miałoby mi się coś stać? Ale jednak jest niedobrze. Boję się. Boję się być sama. Jestem na granicy przytomności. Dzwonię do Przemka ale nie odbiera, pisze tylko żebym nie dzwoniła. Jest z rodziną. Błagam o pomoc ale nic nie jest w stanie zrobić, tylko mnie uspokaja. Odpuszczam. Myślę o mojej znajomej ale mieszka na drugim krańcu Polski, nie wiem, nie chcę się naprzykrzać.
Przed oczami robi mi się coraz ciemniej. Za bardzo nie wiem już gdzie jestem. Chyba przysnęłam na moment żeby obudzić w jeszcze większym strachu, uderzające serce wybija tempo narastania moich obaw, jak zwierzę w potrzasku, twój koniec jest bliski, nie ma odwrotu. Staczam się z łóżka lądując gdzieś pomiędzy nogami krzesła, prawie nic nie widzę ale to drobnostka przy tym że ledwo mogę się poruszać. Zaczynam się dusić, oddech jest zbyt płytki bym mogła nasycić się tlenem. Tracę władzę nad swoimi kończynami czuję tylko bezwład i ciężar mojego tułowia zwalonego na podłodze. Zaraz się uduszę!
Muszę koniecznie zadzwonić, chociażby do niej, do Biedrony, pomocy! Ale nie widzę telefonu ani nawet nie mogę ruszyć ręką żeby go odnaleźć, czołgam się tylko po podłodze pogrążając się w panice i rozpaczy. Dociera do mnie że zaraz tu umrę. Już za późno, za mało czasu, nikt mnie nie uratuje. Umrę tu sama. Taki wstyd. I ta bezsilność. Ja nie chcę umierać!
Nagle zdaję sobie sprawę że leżę w łóżku, dysząc ciężko. Sen? Nie pamiętam czy zaczęłam szlochać, mogłam to zrobić. To był bardzo namacalny, bardzo odczuwalny sen.
Był na tyle rzeczywisty że na kilka godzin postanowiłam że już więcej nie będę ćpała. Dłużej nie wytrzymałam, trzeba było opróżnić worek do końca, choć już w nieco wolniejszym tempie.
- 12545 odsłon