sen i przebudzenie
detale
raporty luna_lovegood
sen i przebudzenie
podobne
Zaczęło się od spotkania z M. w jednym z pubów w miejscowości X pewnego chłodnego, grudniowego wieczoru. Szłam na to spotkanie targana sprzecznymi uczuciami- w końcu nie widzieliśmy się już jakiś czas, a nasza relacja była dziwna i pełna niedomówień. No i miałam nadzieję, że skończę to spotkanie mimo wszystko o w miarę przyzwoitej porze, a nie jak zazwyczaj wieczorem- następnego dnia, z olbrzymim kacem. Od naszego rozstania minęło już trochę czasu, ale nie potrafiłam zamknąć tego rozdziału, sama nie rozumiejąc, czy są we mnie jeszcze jakieś niewygasłe uczucia, czy po prostu będąc na podobnie pokręconym etapie życia potrzebowaliśmy się nawzajem? W każdym razie ok. 20 pub zaczął zapełniać się ludźmi- ale coś było nie tak. Zazwyczaj po spożyciu alkoholu, szczególnie w towarzystwie M., stawałam się nieco bardziej wyluzowana, towarzyska, a rozmowa z ludźmi przychodziła mi łatwo, tego dnia jednak nie miałam siły z nikim rozmawiać, nie czułam z nikim więzi, czułam obrzydzenie do nich wszystkich, do tego miejsca, do samej siebie. Nawet z M. słowa jakoś przychodziły ciężko, ostre i bolesne tkwiły między nami niewypowiedziane urazy. Czułam się odurzona i przygnębiona, i z poczuciem tego smutku i beznadziei, które pojawiły się nagle, ale wiedziałam dobrze, że nie opuszczą mnie być może nawet przez kilka najbliższych dni- zapragnęłam znaleźć się w moim własnym pokoju. Pożegnałam się wylewnie z M., który był nieco zawiedziony, że tak szybko idę, i z ciężkim sercem wsiadłam do tramwaju.
Wróciwszy do domu czułam, że jestem wstawiona i ciężka, ale nie chciałam jeszcze spać. Niewiele myśląc otworzyłam „Atlas grzybów”, między stronami którego miałam schowany karton od J., i szybko zarzuciłam go pod język. Była 23.10. Niemalże od razu pożałowałam, że wzięłam go nocą w pokoju, i to jeszcze w stanie upojenia alkoholowego, zamiast poczekać na jakiś dogodniejszy moment, gdy będę trzeźwa, gdzieś na zewnątrz, blisko natury. Mimo to trzymałam go cierpliwie w ustach. Wzięłam gorącą kąpiel, zaparzyłam herbatę, przygotowałam słuchawki- i czekałam na rozwój wypadków. Dosyć szybko nadeszły pierwsze efekty- już po jakichś 10 minutach od połknięcia trzymanego pół godziny kartonika schodzący tynk z mojej ściany, tworzący coś na kształt trójkąta, stał się dziwaczną twarzą, albo raczej maską, która patrzyła się na mnie bezczelnie. Parsknęłam śmiechem i podeszłam do klatki Mitki, mojego małego chomiczego przyjaciela, i wzięłam go na ręce. Wszystko zaczynało delikatnie falować, meble zdawały się oddychać, a przepływ Energii był niemalże namacalny. Wtulając delikatnie twarz w pachnące siankiem futerko Mitki słyszałam jego oddech, bijące szybko serce, czułam tętniące w nim życie, a w sobie samej- błogi spokój. Przestał się liczyć czas, patrzyłam z ogromną ciekawością, jak Mitka się czyści, co więcej- ja sama byłam małym gryzoniem, miałam wrażenie, że między nami jest niezwykła więź, którą on sam też czuje. Czułam, że rozumiem tę małą istotkę, a ona rozumie mnie, nawet nie biega, tylko siedzi obok mnie, blisko, od czasu do czasu przecierając mordkę swoimi łapkami i patrząc na mnie czarnymi jak guziczki oczyma. Po kilku, a może kilkudziesięciu minutach delikatnie odstawiłam Mitkę do klatki i stwierdziłam, że to dobry moment, by posłuchać muzyki. Pochodziłam jeszcze chwilę po pokoju, odkrywając go na nowo. Przyglądałam się lampie, której biały abażur nagle zapełnił się symetrycznymi wzorami, przywodzącymi na myśl skalne malowidła dawnych plemion. Podłoga zdawała się być cała pokryta siatką kolorowych niteczek. Jednak czułam niedosyt- pomyślałam, że to alkohol stępił moje wizualne doznania albo po 3 tygodniach od odstawienia ssri stężenie serotoniny w moim mózgu jest wciąż zbyt wysokie, by kwas objawił swój pełen potencjał, który mi ukazał w czasie moich wcześniejszych podróży. Wyjrzałam przez okno. W ciemności rysowały się kontury drzew, które pochylały się i poruszały delikatnie. Zawiesiłam na nich moje spojrzenie, a one zaczęły się przytulać, rozrastać aż do samego bezgwiednego nieba, wirować niczym kalejdoskop w jakimś tajemniczym, idealnie symetrycznym porządku. Poczułam na mojej twarzy podmuch zimnego wiatru- a raczej oddech czegoś złowrogiego. Zaniepokojona szybko zamknęłam okno, ale to ziarno czegoś pozaziemskiego i przerażającego zostało zasiane. Zgasiłam światło, weszłam do łózka, włączyłam na słuchawkach muzykę i zamknęłam oczy. Wybór tym razem padł na Sahalé. Z początku byłam rozczarowana brakiem CEVów, ale szybko przeniosłam się wraz z muzyką gdzieś na odległą pustynię, muzyka dochodziła z mojego wnętrza, wszystko było muzyką i ja sama byłam muzyką. Nie było czasu, przestrzeni, wszystko było idealną harmonią. To nie ja przytulałam poduszkę, lecz ona przytulała mnie, dając mi swoje ciepło, kołdra łasiła się jak mały piesek do moich stóp. Jednocześnie czułam, jak zazwyczaj na kwasie, niesamowite i zupełnie nieracjonalne poczucie, że ktoś obok mnie jest- z tą różnicą, że zazwyczaj czułam po prostu Energię, mając poczucie, że jest coś więcej, coś, co mnie chroni i nie zrobi mi krzywdy. Dzisiaj jednak poczułam niepokój. Dodatkowo wciąż czułam w moich żyłach płynący alkohol, niczym truciznę niepozwalającą mi wyzwolić się od chorych tworów własnego umysłu. Poczułam nagły uścisk w brzuchu i zrobiło mi się niedobrze. Zapragnęłam, żeby mój trip dobiegł końca- chciałam spokojnie zasnąć, bo strach we mnie narastał. Wyłączyłam muzykę i starałam się z całych sił odeprzeć lęk i nie dać się wkręcającej się coraz szybciej złej fazie. Ale w ciszy poczułam, że jest już za późno. Każdy najmniejszy szelest wydawał mi się złowrogim podszeptem, gdzieśtam słyszałam kroki, czułam, jakby coś się do mnie zbliżało. Zamarłam i bałam się nawet sięgnąć po telefon, by włączyć z powrotem muzykę. Starałam się za wszelką cenę nie otwierać oczu. Za każdym bowiem razem, gdy uchylałam powieki, w ciemności czaiły się złowrogie kształty. Zaschło mi w gardle, ale tak bardzo nie chciałam wstawać z bezpiecznego łózka po wodę, że tylko otuliłam się szczelniej kołdrą. Wiedziałam, że to tylko mój umysł- to ja sama, to te wszystkie negatywne emocje, które gdzieś były we mnie, a z których istnienia niejednokrotnie nie zdawałam sobie nawet sprawy, i tylko ja mogę je opanować i wygrać z własną głową. Gdy sobie to uświadomiłam, lęk co prawda nieco osłabł, ale zaczęło we mnie z kolei narastać poczucie beznadziei- co ja właściwie robię ze swoim życiem? Kim ja jestem? Do niczego się nie nadaję. Jestem jedynie takim tworzywem, którym tak bardzo gardził Rodion Raskolnikow. Taka słaba, taka głupia, po co ja w ogóle żyję? Znalazłam się gdzieś na granicy jawy i snu, właściwie całe moje życie ostatnio balansowało na tej granicy, bo nie żyłam tak naprawdę- jedynie egzystowałam. Spadałam powoli w otchłań pełną zniszczonych, drewnianych ruder, dziwnych istot przywodzących na myśl człowieka pierwotnego, otchłań pełną grozy i lęku, nie wiedząc, w którym momencie osuwam się w sen. A może ja to wszystko sobie wyśniłam?
Obudziłam się o 7. Otworzyłam oczy- ku mojemu zaskoczeniu drzwi do mojego pokoju nadal lekko falowały, ściany były niczym delikatny, haftowany obrus, a kwiatowy wzór na firance piął się i rozrastał. Ale nie czułam już lęku. Leżałam jeszcze chwilę w łóżku, by poukładać sobie w głowie wszystko to, czego doświadczyłam minionej nocy. Wyjrzałam przez okno i powitał mnie piękny poranek- świtało, a niebo było tak pięknie pastelowo różowe i niebieskie. Jeszcze kilka godzin później miałam poczucie odrealnienia, ale czułam również- po raz pierwszy- spokój. Minęło to poczucie beznadziei, tak jakby zmyła ją noc. Przez resztę dnia kiełkowała we mnie motywacja- tak naprawdę przecież tylko ode mnie zależy, czy będę do niczego się nienadającym tworzywem. Może i nigdy nie zostanę drugim Hoffmanem, nie będę wybitną artystką czy politykiem- ale najważniejsze, bym sama dla siebie miała jakąś wartość. Zamiast przejmować się tak bardzo, co pomyślą o mnie inni ludzie. Czuć się bezwartościowa, gdy jakiś chłopak da mi kosza. Spędzać bezsensowne godziny na portalach społecznościowych, zamiast zgłębiać dotąd mi nieznane dziedziny wiedzy i się rozwijać. Może i to nie są zbytnio odkrywcze myśli, ale mając je gdzieś z tyłu głowy, dopiero ta kwaśna noc pozwoliła mi to zobaczyć całkiem jasno. Niby nic wielkiego, ale jednak kolejny duży krok, by w końcu osiągnąć ten upragniony spokój mojej skołatanej duszy. Bynajmniej nie twierdzę, że kwas dał mi jakąkolwiek odpowiedź na nurtujące mnie pytania- ale to moje przemyślenia pod wpływem kwasu pozwoliły mi spojrzeć na moje życie z nieco innej perspektywy. Jak to podsumował Rick Strassman w swoim dziele „DMT: molekuła duszy”, najbardziej niesamowite w substancjach psychodelicznych jest to, że to my sami wybieramy, czym dla nas będą- czy szamańskim napojem, czy imitującym jakiś przerażający, psychotyczny stan narkotykiem[1]. Dla mnie tamtej nocy zażycie kwasu okazało się być niezwykle pouczającą podróżą wgłąb własnej (pod)świadomości.
[1]R. Strassman, DMT: The spirit molecule: a doctor's revolutionary research into the biology of near-death and mystical experiences, http://www.organiclab.narod.ru/books/DMT-The-spirit-molecule.pdf
- 8034 odsłony