rozmyślania haszyszysty
detale
raporty unknown
- Jak zostać G-łupawym B-ambrem L-unatycznym (krótki poradnik)
- Zoologiczno spirytualny trip na benzydaminie
- Do czego służy otwieracz???
- Podróż barką
- DXM - moja miłość skończyła się tragedią.
- To chyba Bóg...
- DOI - SROI (Pyndolowe Stany Po Umyciu Pach)
- Tramal wciąga.. 500mg
- Jak się nie nudzić, czyli DXMowe wagary.
- Tramadol test trip
rozmyślania haszyszysty
podobne
spotkalismy sie w sloneczne niedzielne popoludnie.
skonczyla mi sie karta, wiec po palenie poszlismy pieszo.
nie wiem jak u Was, ale u mnie pogoda byla wczoraj przednia.
srodek lutego, a tak cieplo i slonko swieci.
czlowiek sobie wtedy mysli o dobrych rzeczach.
jestem w kiepskiej sytuacji, ale czuje szczescie,
wierze, ze wkrotce bedzie lepiej.
w moim zyciu i w pogodzie.
"bedzie wiosna. i wtedy siadziemy na lawce
i pomowimy sobie o tym."
dziewczyna-dealer sprzedala nam polowke haszu, ktory
palilismy 4 dni temu i mielismy o nim wyrobione zdanie.
ukrylismy sie w miejskim lasku, gdzie moj przyjaciel rozrobil palenie.
bardzo dobry haszysz.
uslyszelismy dziwne krzyki dobiegajace z glebi lasu.
zaniepokoilo nas to do tego stopnia, ze postanowilismy
sie ewakuowac do cywilizacji.
jednakze przyjazna w jedna strone sciezka,
okazala sie obrzydliwym, wciagajacym bajorem w druga.
nienawidze przyrody, po prostu nieznosze.
jest nieobliczalna i niebezpieczna.
dorastalem wsrod betonu i taki wlasnie pejzaz preferuje.
wiele osob namawia mnie na spedzenie pierwszego
kwasowego tripa w lesie, ale czuje, ze bylby to wielki schiz.
postawienie stopy na twardym
guncie ustabilizowalo mnie psychicznie.
moglem isc teraz w dowolne miejscie, pod warunkiem,
ze moje nogi beda stapac po asfalcie badz betonie.
taki tez postawilem warunek kumplowi.
cywilizacja miejska, to cos zupelnie innego,
tu uczylem sie zyc przez 20 lat i
moj instynkt samozachowawczy tu dziala sprawnie.
wiem, czego moge sie spodziewac i
jak reagowac na typowe sytuacje.
zatrzymalem sie przy skrzyzowaniu i podziwialem
piekno ludzkich dokonan.
blaszane pojazdy, mechaniczne konie, te rzeczy.
tramwaj - smieszna w ksztalcie konserwa do przewozenia
ludzi z wielka reklama czipsow.
i wreszcie - sztuczne swiatlo, ktore sie wlaczylo w tej chwili.
najpiekniejsza rzecz, jaka wymyslil czlowiek.
tu wszytko ma swoj cej. tramwaj przewozi i reklamuje,
swiatlo oswietla, samochody podniecaja mezczyzn, a ja...
coz, to ciagle otwarta kwestia.
ruszylismy dalej malo ruchliwa uliczka w kierunku domu.
szedlem, rozgladalem sie z ciekawoscia i brzeczalalem
sobie cos pod nosem, gdy moj kolega szedl smutny.
teraz zauwazylem, ze gapi sie w chodnik.
o czym on mysli?
czy powinienem go zapytac?
czy znamy sie na tyle dobrze, ze moglbym podjac rozmowe,
ktora niewatpliwe zrodzilaby sie z tego pytania?
- jestes smutny?
- nie
- czy napewno chcesz isc w tym kierunku, w ktorym idziemy?
a moze chcesz isc troche szybciej, lub troche wolniej?
- wszystko w porzadku
- dobrze sie czujesz?
- tak
- jestes szczesliwy?
- tak
nie wnikalem dalej.
moze po prostu chcial miec te chwile tylko dla siebie.
problem polega na tym, ze nie wiem jak blisko z kims
jestem, na co sobie moge pozwolic.
czy powinnismy teraz usiasc na osobnych lawkach
po przeciwnych stronach ulicy patrzac tylko na siebie
z szacunkiem, jaki wyrazaja dwa koty siedzace na
dachach swoich domow.
"witaj, milo cie widziec, tu jest moj dom, a tam jest twoj".
czy moze powinienem poklepac go po plecach
i mocno usciskac.
nie wiem i czuje sie zagubiony w tej kwestii.
poszlismy do supermarketu kupic cos do picia i jedzenia.
bylem tu juz kilkadziesiat razy, wiem, co sie bedzie dziac.
wiem, jakie czynnosci bede wykonywal, ktoredy bede chodzil,
w jaki sposob usmiechne sie do ekspedientki.
mysle, ze na tym polega madrosc.
jesli w swoim zyciu bede czul sie tak, jak w tym supermarkecie,
to bede mogl o sobie powiedziec, ze jestem dojrzaly.
nie lubie po paleniu moich momentow utraty kontroli.
pojawia mi sie jakas silna mysl i napiera, napiera, az
nie mozna sie jej oprzec i... stalo sie.
ostrzelalem grupke mlodych ludzi butelka z Kubusiem.
no coz, stalo sie, ale nie powinno sie powtarzac, bo
nie jestem, a juz na pewno nie wygladam na dziecko,
u ktorego takie zachowanie mogloby byc normalne.
zrodzil sie kolejny dylemat.
absolutna beztroska dziecinnosc i rutyna, doroslosc.
w ktorym punkcie jestem?
czy to jest ruch zmienny,
jak wchodzenie i wychodzenie z supermarketu?
czy moze dziecinnosc to juz tylko ozywanie pieknych wspomnien.
zjedlismy czipsy i wypilismy Kubusia, ale butelke trzymalem
w rece. doszlismy do wniosku, ze zaden dresiarz,
dobry w tym co robi i szanujacy swoj fach, nie przyczepi
sie do osoby, ktora niesie butelke.
a pora byla pozna i okolica niepewna.
rozmawialismy o chorych psychicznie.
niejeden narkoman marihuanista zna tok takiej rozmowy,
a przynajmniej jej charakterystyczne watki.
czy dziala tu zasada wzglednosci? to znaczy
czy mozna by zalozyc, ze wariat mysli wlasciwie,
a tzw. normalni sa totalnie zaburzeni, a trzymaja sie
razem, bo sa zaburzeni tak samo?
i dalej, czy jesli by wszyscy wariaci wariowali w ten sam
sposob, to czy nie mogliby stworzyc getta, w ktorym
byliby sprawnie dzialajaca, acz totalnie odmienna
spolecznosca od naszej. nie, to bzdura.
ale fajnie sie rozmawialo :)
poszlismy do kolegi.
u kolegi byl inny kolega i nagle zrobilo sie nas czterech.
dopalilismy wspolnie reszte haszyszu.
ogarnelo mnie przyjemne uczucie utraty indywidualnosci.
bylem czescia glosno smiejacej sie grupy chlopakow.
z komputerka lecialo pulp, bylo wesolo.
gralismy w gry logiczne, a potem w need 4 speed.
ta nazwa mi sie zle kojarzy, ale gra sama w sobie fajna.
kolega mi robil forcefeedback na fotelu.
jezdzilem porszakiem 356 i piszczalem z radosci,
gdy predkosc zblizala sie do 140 km/h.
potem rozmawialismy o filmach.
rozmowa zrobila sie bardzo osobista,
czasem mnie to niepokoi.
kogo moge wpuscic do ogrodka bardziej, a kogo
mniej, komu usiade na werandzie, a komu wleze
brudnymi buciorami tam, gdzie nie wolno.
czy nie powiedzialem za duzo?
czy ja to teraz powiedzialem?
koniec tych glupot, ide do domu. wracam sam.
pech chcial, ze trafilem na pore powrotu
wiernych z wieczornej mszy.
widzialem twarze kolegow, sasiadow, nieznajomych.
oni wracali z kosciola, ze spotkania z Bogiem, a ja...
poczulem sie potwornie.
moi koledzy narkomani nie maja na mnie takiego
wplywu, jak ci ludzie.
czlowiek nie moze zyc wbrew temu, jak zostal wychowany
i przez kogo zostal wychowany.
inaczej bede zawsze czul dyskomfort.
zrobilem sobie silnej herbaty, bo ciagnelo mnie do lozka.
wlaczylem porcupine tree z plyty on the sunday of life.
zaczalem myslec o swoim szczesciu.
moje szczescie ciagle zyje i ma sie dobrze.
orzezwia mnie jak zawsze.
jest daleko, ale to tym lepiej.
bedzie mialo skad do mnie przyjsc i bede go bardziej pragnal.
patrze sie w lustro - moje oczy sa czerwone jak milosc :)
...
no to napisalem,
wypociny dedykuje B.
- 7432 odsłony